Andrzej Kostyra wspomina prawie pół wieku znajomości z Grzegorzem Skrzeczem

Sporty walki
Andrzej Kostyra wspomina prawie pół wieku znajomości z Grzegorzem Skrzeczem
fot. PAP
Grzegorz Skrzecz podczas walki w 1980 roku.

Ta wiadomość mnie przytłoczyła. Odszedł bowiem Grzegorz Skrzecz, wspaniały bokser i kolega z którym przeżyłem tyle cudownych chwil. Chwil? To było właściwie pół wieku!

Grzesiek urodził się 25.08.1957 roku. Ja trochę wcześniej, w 1949. On zaczynał wielką bokserską karierę, ja - dziennikarską przygodę w redakcji warszawskiej katowickiego "Sportu". Jedno z pierwszych zadań, jakie dostałem od szefów w "Sporcie", to był wywiad z braćmi Skrzeczami. Tych wywiadów były potem dziesiątki. Tak samo jak opisywanych przeze mnie walk Grześka i Pawła.


Był brązowym medalistą mistrzostw świata w Monachium 1982, brązowym medalistą mistrzostw Europy w Warnie 1983 (waga ciężka), pięć razy zdobywał indywidualne mistrzostwo Polski (1979-1982, 1984), raz był wicemistrzem (1983), trzy razy był drużynowym mistrzem Polski w barwach warszawskiej Gwardii (1976, 1979, 1981/82). Dwa razy wygrał prestiżowy turniej Feliksa Stamma (1979, 1981), raz najsilniejszy europejski turniej TSC Berlin (1981 w wadze półciężkiej).


Listę tych osiągnięć Grzegorza można byłoby jeszcze długo cytować. Nie udało mu się tylko zdobyć medalu olimpijskiego. A był blisko, ale na jego drodze na IO w Moskwie stanął w ćwierćfinale wspaniały Kubańczyk, trzykrotny mistrz olimpijski, może najwybitniejszy zawodnik w historii amatorskiego boksu - Teofilo Stevenson. Przegrał z nim w trzeciej rundzie.


- Andrzej, gdzie bił, tam bolało. Kopał jak koń – potem mi opowiadał.


W sumie stoczył 236 walk, 204 wygrał, jedną zremisował, 31 przegrał). Jedna z tych walk była najważniejsza. W roku 1984 na turnieju w Wenecji, gdzie walczył ze Szwedem Hakanem Brockem. Wygrał ten pojedynek 4-1, ale od końcówki drugiej rundy nic nie pamiętał, co się działo. Jakoś doszedł do siebie i jeszcze walczył w finale z Kubańczykiem Delisem, ale przegrał 0-5. Potem trafił do szpitala, zapadł w śpiączkę. Wyszedł z niej. Ale o boksowaniu mógł zapomnieć.


Jakoś długo Polski Związek Bokserski ociągał się z pożegnaniem Grzegorza. Wkurzyłem się i zaproponowałem Grzegorzowi: "Grzesiu, to ja Ci przyjacielu sam zorganizuję pożegnanie". I zorganizowałem w swoich rodzinnych Rykach.


To był rok 1985. Na stadionie w Rykach około 4000 widzów (czyli połowa mieszkańców), a na boisku miejscowy A-klasowy zespół Hortexu (tak się wtedy nazywał klub) i drużyna "Przyjaciele Grzegorza Skrzecza". Co to był za zespół! Mistrzowie olimpijscy: Władysław Komar i Tadeusz Ślusarski, medaliści olimpijscy Andrzej Supron i Paweł Skrzecz, narciarski mistrz świata Józef Łuszczek, na skrzydle czołowy skrzydłowy świata Robert Gadocha, na stoperze reprezentanci Polski Bernard Blaut i Antoni Trzaskowski, w pomocy były reprezentant Polski, trener piłkarskiej kadry biało-czerwonych Ryszard Kulesza i "Biały Pele", czyli Stefan Szczepłek. Selekcjonerem naszej drużyny był... Kazimierz Górski, a komentatorem meczu Dariusz Szpakowski. Wygraliśmy 4-2 (gole Supron, Komar, Kulesza i Grzegorz Skrzecz).


Potem był bankiet. Po nim każdy ze zwycięskiej drużyny dostał po baleronie, szynce, szlafroku frotte, pół litra wódki na drogę i autobusem powrót do Warszawy.


To były czasy. Myślicie, że coś takiego byłoby teraz do powtórzenia? Wątpię. W czasach Instagrama czy Facebooka to raczej nie do pomyślenia. Takiej konstelacji gwiazd, jaka żegnała Grzegorza Skrzecza, nie miał chyba żaden polski bokser.


Żegnaj, Grzesiu. Mam nadzieję, że kiedyś jeszcze powspominamy o tych wspaniałych czasach. Przez prawie pół wieku znajomości trochę tych wspomnień się uzbierało.

 

Andrzej Kostyra/Polsat Sport
Przejdź na Polsatsport.pl

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Przeczytaj koniecznie