Czarna noc Realu to świt nad Manchesterem

Piłka nożna
Czarna noc Realu to świt nad Manchesterem
fot. PAP/EPA
Manchester City awansował do finału Ligi Mistrzów

Lawinę kpin, jaka wylewała się przez lata na projekt Manchesteru City pod kierownictwem Pepa Guardioli, po demolce z Realem Madryt należy powoli zamieniać w szczery podziw. Być może właśnie w środę po sześciu latach obejrzeliśmy produkt końcowy spod ręki Katalończyka. Kropką nad "i" będzie jednak wygrana w Stambule z Interem Mediolan.

Złoto dla zuchwałych. Tylko tacy wygrywają Ligę Mistrzów, a Guardiola po sześciu latach pracy na Wyspach zaprezentował na Etihad najlepszą wersję Manchesteru City, jaką kiedykolwiek widzieliśmy. Choć w Barcelonie (lata 2008-2012) potrzebował na to zdecydowanie mniej czasu i pieniędzy - w końcu tam gracze genialni dostępni byli na każdym kroku bez konieczności inwestowania w ich transfery wielkich fortun - to jednak jest w tym pewna powtarzalność i coraz większe przekonanie, że trener ten stworzony jest dla Ligi Mistrzów, jak i Liga Mistrzów stworzona jest dla niego. Oczywiście nie można jeszcze uznać misji za zakończoną, ale 90 minut obrazu starcia z Realem przekonało nawet najbardziej nieprzekonanych. "The Citizens" nie tylko dlatego, że demolowali obronę Królewskich aż miło, zbliżyli się tym meczem do futbolowego absolutu. Są i tacy, którzy po środowym wieczorze stwierdzili, że nie umywa się do nich ani Liverpool Jurgena Kloppa, ani Chelsea Thomasa Tuchela, które wygrywały ostatnio Champions League, mimo że na Wyspach z trudem łamały monopol MC. Ktoś powie, że The Reds toczyli ligomistrzowe epickie boje, np. z Barceloną w półfinale sezonu 2018/2019, gdzie od stanu 0:3 w pierwszym spotkaniu doprowadzili do wyniku 4:3 w dwumeczu. Ale czy były to dzieła skończone?

 

ZOBACZ TAKŻE: "Jest to zespół bardzo niebezpieczny"


Ponieważ tak długo wyczekiwane, zwycięstwo w Stambule i pierwszy triumf w Lidze Mistrzów smakować będą szczególnie. Guardiola zamelduje się w finałowej rozgrywce po raz czwarty, wcześniej dwukrotnie przeżył w decydującym meczu sukces z Barceloną i gorycz porażki z MC. Warto zaznaczyć, że tylko Carlo Ancelotti, a więc trener, któremu Guardiola rozsypał w pył całą koncepcję, zaliczył więcej finałów (trzy z Milanem i dwa Realem). Jeśli Manchester zagra 10 czerwca jak w środę, oczy fanów w całej Europie znów zobaczą piłkę nożną, która daje radość. Z Realem oglądaliśmy bowiem drużynę, która realizuje skrupulatnie swój cel bez zabijania futbolu. Zobaczyliśmy pewnych siebie graczy wprawiających w osłupienie samego Gaurdiolę, który po kolejnych bezczelnych akcjach jego wirtuozów z niedowierzaniem kręcił głową. Co ciekawe misja wyeliminowania Realu, notorycznego triumfatora Ligi Mistrzów, nie polegała jedynie na wykorzystaniu największego ofensywnego atutu, którym jest Erling Haaland. Norweg, co zakrawa na największy paradoks tego półfinału, nie zdobył żadnego z pięciu goli, choć ma ich aż 52 w 47 innych spotkaniach. Koncepcja była znacznie szersza, dotyczyła każdego z elementów tej układanki. To było piękne granie we wszystkich warstwach – piłkarskiej indywidualnie, taktycznej, motorycznej oraz strategicznej. A wszystko to z niespotykanym wcześniej entuzjazmem. Słowem, jeśli były w przeszłości w LM drużyny, które wygrywały i rozkochiwały – np. Milan z lat 80. czy Barcelona z poprzedniej dekady – to Manchester staje się właśnie podobnym dziełem.


Zatrzymajmy się na wczorajszym meczu. Jeden z brytyjskich dzienników zwrócił uwagę na to, co wydarzyło się w pierwszej połowie. W pierwszym kwadransie Real zanotował zaledwie 13 celnych podań. Po półgodzinie miał ich 45. W tym czasie piłkarze Manchesteru udanie wymienili aż 237 podań i atakowali bez najmniejszej nawet odpowiedzi. Bezradny Luka Modrić, który już w 63 minucie opuścił boisko, sfrustrowany Vinicius Jr. bez sytuacji bramkowych, gasnący w oczach Karim Benzema czy wynik na tablicy 4:0 dla gospodarzy to obrazy-symbole wczorajszej rywalizacji i chyba końca Realu w takim zestawieniu. To także smak rewanżu na Hiszpanach za ubiegłoroczny, dość traumatyczny w przebiegu półfinał (od 4:3 do 5:6 w dwumeczu). Jeden z komentatorów hiszpańskiej telewizji miał mówić w komentarzu, że The Citizens zdewastowali przeciwnika zostawiając po nim popioły.


O Królewskich jeszcze będzie, wracając do City znamienne jest to, że nawet przy tak świetnym meczu Guardiola wyartykułował zastrzeżenia do swoich ludzi, jakby chciał poprawiać coś, co już rewelacyjnie zafunkcjonowało. Dobrze, że chociaż przyjął do wiadomości oraz obwieścił drużynie, że właśnie rozpoczyna się walka o trzy korony – obok wygranej z Lidze Mistrzów utrzymanie przewagi nad Arsenalem w lidze i rywalizacja derbowa z United w finale Pucharu Anglii. Dodajmy, że wcześniej udało się to tylko jednemu klubowi z Anglii – Czerwonym Diabłom w 1999 roku z Aleksem Fergusonem w roli szefa. W Europie takim dokonaniem może poszczycić się Barcelona (2009, 2015), Celtic Glasgow (1967), Ajax Amsterdam (1972), PSV Eindhoven (1988), Inter (2010) i Bayern Monachium (2013 i 2020).


Król obalony, obaleni "Królewscy". Wystarczyła jedna noc, by Guardiola wszedł na cokół, zrzucając zeń Ancelottiego. Tak to już w futbolu bywa, że 90 minut jest w stanie zmienić układ sił, także na trenerskich stołkach. Wykpiwany dotąd za brak skuteczności swoich ligomistrzowych kampanii Guardiola nagle staje się cudotwórcą. Ten, który uchodził za maga na europejskiej scenie, a chodzi oczywiście o Carletto, staje się nagle jednym z największych przegranych. Mało tego, 90 minut powoduje, że z pełnej zachwytu narracji mamy na tapecie temat ewentualnego rozstania Włocha z Królewskimi.


Media nie mają skrupułów. Komunikują bowiem, że ciężko dotknięty przez MC Ancelotti przegrał nie tylko finał w Stambule, ale być może także swoją pracę. Kiedy pół godziny przed pierwszym gwizdkiem trener Realu wyjawiał reporterom skład swojej drużyny, dodał, że „jeśli wygra, będzie to oznaczać, że miał rację, inaczej wyrzucą go na bruk”. Post factum ten mocno niewinny żart staje się powodem do niegasnących spekulacji. Bo to nie tylko bolesna eliminacja przez "The Citizens" składają się na coraz gorszy obraz Ancelottiego. To także utracone mistrzostwo Hiszpanii na rzecz Barcelony, z którą przegrał w tym sezonie aż trzy mecz (w finale Superpucharu Hiszpanii, w pierwszym meczu półfinału Pucharu Króla i lidze). Może nie mówi się teraz w Madrycie o wyrzuceniu na bruk, jak wyraził się sam trener, ale stawia w mocną wątpliwość przedłużenie umowy w czerwcu 2024 roku.


Rekordowy 191. mecz Ancelottiego prowadzącego zespół w Lidze Mistrzów, był mocno gorzki. Konkretnych zarzutów pod adresem trenera jest bowiem wiele. Choćby zestawienia defensywy i rezygnacji z Antonio Rudigera, który przed tygodniem wyeliminował z gry Haalanda, na rzecz Edera Militao, który swój występ przypieczętował samobójem. Także brak skutecznej reakcji w kierowaniu drużyną kładzie się cieniem na dotychczasowym obrazie Ancelottiego. Wprawdzie przywoływał Viniciusa Jr., przekazywał mu uwagi, ale Real jak zaczął, tak kończył mecz w poczuciu bezradności, bez żądzy wygranej za wszelką cenę, bez piłkarza zdolnego odwrócić losy spotkania. Znamienne jest to, że Thibaut Courtois, który przepuści cztery gole, można uznać za jednego z lepszych na boisku w barwach gości.


Być może właśnie oglądaliśmy zmierzch Realu w takim zestawieniu personalnym. Nie można być przecież skutecznym bezterminowo, upływający czas dotyka nawet najlepszych. Benzema lat 35, Modrić lat 37 czy Kroos lat 33 młodsi nie będą i powoli nadchodzi ich piłkarski kres. Każdy z nich, a nawet ich młodsi koledzy, wyglądali na zmęczonych. Czarna noc Realu to świt nad Manchesterem. Coś się zmienia w europejskim futbolu bezpowrotnie.

Przejdź na Polsatsport.pl

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Przeczytaj koniecznie