Krzysztof Hołowczyc o krok od tragedii. "Myślałem, że go zabiję, a on chciał zabić mnie"

Moto
Krzysztof Hołowczyc o krok od tragedii. "Myślałem, że go zabiję, a on chciał zabić mnie"
fot. PAP/EPA
Kris Meeke i Krzysztof Hołowczyc

Krzysztof Hołowczyc i Łukasz Kurzeja byli bliscy wycofania się z Rajdu Dakar z powodu problemów technicznych ich Mini. Auto udało się jednak wydobyć spośród wydm i w niedzielę staną na starcie kolejnego odcinka.

Najważniejsze pytanie. W niedzielę startujecie?

 

Krzysztof Hołowczyc: Tak, jedziemy. Cały czas czekamy na nasz samochód, ale on już jedzie na przyczepie tutaj do Rijadu. On się gdzieś wczoraj zapodział w wydmach, chłopcy tam siedzieli do nocy, ale naprawili uszkodzone sprzęgło. Teraz jeszcze nasze Mini potrzebuje generalnego przeglądu. Na szczęście dla niego, ja po naszych wcześniejszych przygodach jadę raczej spokojnie, żeby tylko przetrwać ten Dakar.

 

ZOBACZ TAKŻE: To koniec Rajdu Dakar dla Polaka. Musiał wycofać się z rywalizacji

 

A co właściwie się wydarzyło na tym etapie maratońskim?

 

Kris Meeke, zresztą mój kolega rajdowy, zakopał się za wydmą i zostawił wprawdzie na szczycie kask, żeby ostrzec innych, ale dwa metry od miejsca, gdzie stał i w niego uderzyliśmy. Pytam, dlaczego tak postawiłeś ten kask? A on mówi, że linia jazdy była po prawej i chciał bardziej chronić się z tej strony. Na początku myślałem, że go zabiję, a on chciał zabić mnie, ale oczywiście szybko podaliśmy sobie ręce i pomagaliśmy się wydobyć z tego piachu. I tak nie daliśmy rady i musiała nas wyciągać jakaś ciężarówka. Wtedy właśnie popaliłem sprzęgło, które później zaczęło się ślizgać i nie można było podjechać pod żadne wzniesienie.

 

Długo czekaliście na pomoc?

 

Stanęliśmy, zrobiła się noc, nikt już nie mógł tam dojechać, bo to było takie trudne miejsce. No i spędziliśmy noc na pustyni, ja spałem w śpiworze na piaseczku, a Łukasz w samochodzie. Próbowali nam z helikoptera zrzucić jakieś jedzenie, ale wszystko się kompletnie porozpadało.

 

Najgorsze, szósta rano wstajesz i myślisz, że za dwie godziny to już będą na pewno. Później mija dwunasta, druga, trzecia. Wtedy zadzwonił organizator i kazał nam się szykować na drugą noc, bo już nikt tędy nie będzie przejeżdżał. Wówczas na szczęście zareagował nasz zespół (przyp. red.: X-ride) i przyleciał helikopter, który przywiózł mechaników, a zabrał nas.

 

Nie tylko wy mieliście na tym pustynnym maratonie problemy…

 

To był niesamowity etap. Być może nawet najtrudniejszy w historii rajdów, jak niektórzy mówią. Pamiętam co prawda takie odcinki po 600 km w Afryce, ale ten był wyjątkowy, cały czas przed wydmy. Z każdym kilometrem zmęczenie bardzo narastało.

 

Pierwsze trzy etapy bardzo kamieniste i niebezpieczne, teraz dwudniowy maraton po wydmach. Czy to pana najtrudniejszy Dakar?

 

W mojej skali jest na drugim miejscu. Dla mnie najtrudniejszy był mój pierwszy w 2005 roku w Afryce. Płakałem wtedy, miałem wszystkiego dość. Jechałem wówczas Mitsubishi z bardzo złym napędem. I jak on się zatrzymywał na zwykłym piachu, to już się zakopywał i nie mogliśmy ruszyć. Trzeba było bez przerwy jechać. Nawet tam, gdzie nam stawiali pieczątkę na trasie nie można było stanąć, bo byśmy się zakopali. Musieliśmy w biegu to podbijać. I jak facet nie dał rady tej pieczątki strzelić, to robiłem kółko i Jean-Marc (Fortin, pilot – PAP) krzyczał, żeby za nami biegł.

 

Pamiętam, jak wyciągaliśmy wał przedni, żeby móc jechać, bo był rozwalony most. Ale jak była wydma, to go znowu na chwilę wkładaliśmy. I ten ostatni oes, już w Senegalu… Zawiodła elektronika i stanęliśmy może z 10 km przed metą. I nikt nas nie chciał wziąć na hol. Wychodziłem z liną przed ciężarówki i jakiś Węgier o mało mnie nie przejechał. I ostatnia ciężarówka, taka jakaś złamana na pół, strasznie sfatygowana się zatrzymała i nas pociągnęła do mety.

 

Wspominał pan wcześniej o problemach zdrowotnych po wypadku na drugim etapie. Czy już minęły?

 

Nadal jest ciężko. Dostaję uderzenie z dołu, z przodu i ta ręka się poraża, czuję przenikliwy ból i nie mogę nią nic robić. Wtedy proszę Łukasza, żeby zmieniał biegi. On stara się jak może, bo na wydmach nie jest tak łatwo trafić tym drążkiem tam, gdzie trzeba. Później ta ręka powoli, powoli wraca, jadę z pół godziny w bólu i się jakoś układa, aż do następnego uderzenia. Dlatego przed każdą dziurą instynktownie zwalniam. To taka ponura jazda, wolelibyśmy się ścigać, a po tym drugim etapie jesteśmy skazani już tylko na dojechanie.

 

PAP: To co was jeszcze trzyma w tym rajdzie?

 

K.H.: My już chcemy robić tylko kilometry, bo wynikowo nie istniejemy. Ale mamy dla kogo jechać. Normalnie, gdybym nie miał zobowiązań, to po tym drugim etapie wracałbym już do domu.

MS, PAP
Przejdź na Polsatsport.pl

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Przeczytaj koniecznie