Podsumowanie piłkarskiego weekendu. Jak Feio ratował Legii mecz?
Stracony kuriozalny gol, czerwona kartka i mecz w rozsypce. Gdyby nie czas, jaki „wziął” trener Goncalo Feio, faworyci z Łazienkowskiej zostaliby w niedzielę nawet bez jednego punktu. To coraz powszechniejsza praktyka, by na znak-sygnał bramkarz doznał kontuzji, bo sędzia nie może z tym nic zrobić.
To ani kategoria zarzutu, ani nic odkrywczego, jednak śledząc spotkanie Legia – Korona, inaugurujące ligową wiosnę w Warszawie, można było usłyszeć głosy zdziwienia kibiców, że bez poważnej interwencji lub starcia bramkarz Gabriel Kobylak padł jak ścięty i trzeba było interwencji medyków. Co uważniejsi fani zobaczyli jednak, że kilka chwil wcześniej za bramką stanął jeden z członków sztabu szkoleniowego Legii, fizjoterapeuta Maciej Treutz-Kuszyński, który oddając jedną z rezerwowych piłek wydał przy okazji Kobylakowi dyspozycję od trenera Feio – „padnij”. Nie trzeba było długo czekać, bramkarz złapał się za nogę, fizjoterapeuci byli niezbędni.
Zobacz także: Falstart Legii. Jak nie stracić nadziei jeszcze w zimie?
Wszystko trwało dobre kilka minut, piłkarze Legii zebrali się w tym czasie wokół swojej ławki, a Feio rozłożył tablicę, wyrysował im konkretne dyspozycje na dalszą część spotkania. Nie układało się wtedy gospodarzom jak diabli; stracony kuriozalny gol, czerwona kartka Ryoi Morishity i mecz w rozsypce. Na dodatek dopiero co poszedł się rozgrzewać Ruben Vinagre (w przerwie zastąpił Wojciecha Urbańskiego), więc trudno było od razu przeprowadzić zmianę taktyczną. Wymuszona pauza i przekazane wskazówki przyniosły skutek, mimo osłabienia Legia zaczęła wreszcie grać na miarę swojego potencjału, wyrównała, zapracowała także na rzut karny, którego ostatecznie nie wykorzystał Rafał Augustyniak. Słowem to Feio ratował ten mecz jak tylko mógł, omal nie był w tym do bólu skuteczny.
Sędzia Jarosław Przybył doskonale zdawał sobie sprawę, że to kontuzja grubszymi nićmi szyta, niewiele mógł jednak zrobić, bo akurat bramkarza – w przeciwieństwie do zawodników z pola - nie można „wyprosić” poza boisko na czas interwencji medycznej. Wszystko trwało dobrych kilka minut, z pewnością wiele dłużej niż „time out”, który mają regulaminowo zapisany trenerzy w siatkówce czy koszykówce. Sceny z Łazienkowskiej były zresztą łudząco podobne to „czasów” w sportach halowych, sędzia Przybył wręcz nalegał, by legioniści wrócili, ale zrobili to dopiero, kiedy Augustyniak dodał kolegom animuszu mobilizującym okrzykiem.
W pierwszej wiosennej kolejce z dodatkowej przerwy skorzystała Legia, na jesieni w I lidze podobnie zdarzało się działać Wiśle Płock. To akurat żadne zaskoczenie, bo prowadzący klub z Mazowsza trener Mariusz Misiura jest prywatnie bliskim kolegą Feio, więc pewnie rozmawiali o tym nie raz. W przypadku Wisły bramkarz Maciej Gostomski „poszukał czasu” np. w wyjazdowym meczu z ŁKS, choć kilka kolejek wcześniej trener Misiura narzekał na konferencji, że inne zespoły „kradną” minuty, w rezultacie czego gry na polskich boiskach jest coraz mniej.
Jeszcze raz warto podkreślić, że sędziowie są wobec takich praktyk bezradni, co nie jest prawem zabronione jest dozwolone, więc świadkami podobnych wydarzeń będziemy wiosną bardzo często, jeśli szkoleniowcy rzeczywiście będą mieli pomysł, jak taką przerwą strategicznie natchnąć zespół lub wybić rywala z rytmu, kiedy mu akurat nieźle idzie. Jeden z trenerów opowiadał mi otwartym tekstem, że na przedwiosennym zgrupowaniu w ciepłych krajach, z dala od kamer i dziennikarzy, jego drużyna ćwiczyła wysyłane z ławki sygnały, by bramkarz zgłosił niedyspozycję. Jest to np. uniesiona ręka kierownika drużyny w okolicy linii środkowej lub przekazanie wskazówki bramkarzowi ze strony rezerwowych, jeśli akurat rozgrzewają się w pobliżu swojego pola karnego.
* * *
Dość mocnym echem odbiła się wypowiedź Marka Papszuna, trenera Rakowa Częstochowa, który w ligowym programie C+ zadeklarował sympatię do polskich piłkarzy. Wypowiedziane przez niego zdanie brzmiało tak: „Temat Arka Pyrki jest, nie będę ukrywał. Jestem zwolennikiem stawiania na Polaków i zawodników z ligi”. Rozpętała się wokół tych słów niemała dyskusja, że wypowiedź trenera trąci hipokryzją, bo zbiegło to się z sytuacją, w której w Rakowie w meczu z Cracovią zagrał tylko jeden polski piłkarz – Kacper Trelowski. Po drugiej stronie było zresztą niewiele lepiej. Szkoleniowiec z Częstochowy narzekał przy tym, że rynek wewnętrzny jest trudny, bo kluby, które mogłyby sprzedać swoich graczy Rakowowi stawiają wygórowane żądania. Pewnie jest w tym sporo racji, ale taka deklaracja miłości do polskich piłkarzy, kiedy nawet Barcelona wystawia więcej biało-czerwonych na boisko w LaLiga, zdaniem kibiców nie była fortunna. Pamiętajmy, że w składzie Rakowa jest kilku Polaków z potencjałem na niemałe granie – reprezentanci kraju Michael Ameyaw, Ariel Mosór czy Ben Lederman – i z pewnością dostaną oni swoje szanse już niebawem. Tak czy owak trend w całej Ekstraklasie jest niepokojący – na 421 zgłoszonych do rozgrywek piłkarzy aż 193 to przybysze z innych krajów.
Przejdź na Polsatsport.pl