A Cracovia, cym bum bum – doskonale gra. Nie dziwota, cym bum bum – bo Kałużę ma!

Piłka nożna
A Cracovia, cym bum bum – doskonale gra. Nie dziwota, cym bum bum – bo Kałużę ma!
fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

W PRL-u – pewnie dlatego, że sowiecka propaganda całkowicie wyparła z umysłów Polaków Ernesta Wilimowskiego – uchodził za największego piłkarza międzywojnia. I choć to właśnie do Wilimowskiego należy bramkowy rekord ekstraklasy: 10 goli w jednym meczu, on – tyle że jeszcze przed powstaniem ligi – zdobył ich 13! Józef Kałuża. Z początku wątły, niedożywiony, zagrożony gruźlicą chłopiec z bardzo biednej rodziny, po 20 latach spędzonych w Cracovii – autor 465 bramek w 408 meczach. Legenda.

Ktoś kiedyś stwierdził, że Kałuża ma oczy dookoła koszulki. To jakiś cudowny instynkt – dziś o takich zawodnikach mówi się, że piłka ich szuka. Ponadto doskonały drybler. Nie do pokonania na krótkim dystansie. I mimo że Pan Bóg poskąpił mu wzrostu: 166 cm, aby poprawić swoją grę w powietrzu, godzinami ćwiczył na skakance. W końcu doszedł w niej do perfekcji.

 

„O trzecią bramkę postarał się Kałuża w sposób następujący: po przerwie, zaraz po rozpoczęciu gry, do piłki doszedł Dąbrowski grający na prawym skrzydle i na wysokości pola bramkowego oddał wysoką centrę. Wybiegł do niej Zsak z bramki i skoczył obrońca. Kałuża, który nigdy nie pozwalał obrońcom na swobodne odbijanie piłki głową, wyczekał na odpowiedni moment i również skoczył do piłki, lecz nie w zamiarze jej odbicia, lecz przeszkodzenia przeciwnikowi... Takich gierek miał Kałuża sporo w swym repertuarze” - wspominał mecz z budapesztańskim zespołem „33” Stanisław Mielech, który właśnie po tej akcji ustalił wynik spotkania.

 

Nigdy natomiast Kałuża nie strzelał rzutów wolnych i karnych. Na pierwsze miał zbyt mało siły, przy drugich nie wytrzymywał psychicznie. Zresztą, dla niego to były „tanie bramki”. W tych cenniejszych, z gry, był jednak prawdziwym mistrzem. Wspomnianego już poczwórnego hat-tricka+1, ustrzelił w wygranym przez Cracovię 30:0 meczu z Klubem Lotników Krakowa. Klasa rywala raczej mniejsza niż Union-Touring Wilimowskiego, chociaż... Łódzki zespół spędził w ekstraklasie zaledwie niepełny sezon (bo wojna) i od wszystkich dostawał po głowie. Zatem kto wie?

 

Ale jednego Kałuży odmówić nie można – był tytanem pracy. Dużo wymagał od kolegów, ale jeszcze więcej od siebie. Kierował grą nie tylko ataku, ale nawet pomocy i obrony. Brał w opiekę nowicjuszy, jeśli jednak któryś już okrzepł, nie było taryfy ulgowej. Tę nerwowość w stosunku do współpartnerów próbował wytłumaczyć Tadeusz Grabowski, wówczas piłkarz Polonii Warszawa, prywatnie dobry kolega Kałuży: „Płynęło to zapewne z faktu, że futbol był dla niego celem życia, a dla nas tylko dodatkiem, choć miłym i ważnym. Kałuża żył dla futbolu całkowicie, bez reszty, uważając każdy mecz z jego udziałem za wydarzenie tygodnia.”.

 

W każdym razie, był wielkim autorytetem dla wszystkich krakowskich piłkarzy. A jak w ogóle trafił do Cracovii?  Kiedyś w środowisku piłkarskim krążyła ciekawa anegdota. Jest rok 1912, sparing z silnym rywalem, ale „Pasom” brakuje jednego zawodnika. W trakcie pertraktacji, do dyskusji włącza się mały, siedzący dotąd na trybunie, niepozorny chłopiec.

 

- Ja mogę zagrać. Poprowadzę wam atak – mówi.

 

- A w jakiej paczce grywałeś dotychczas?

 

- W Podgórzu.

 

Dla Cracovii siarczysty policzek. Z Podgórzem nie liczył się nikt. Uważano je za dzielnicę niepotrzebnie przyłączoną do Krakowa. Piłkarskie peryferia. Poza tym... jak on wyglądał!

 

Pasiaści, pewnie, by utrzeć nosa butnemu małolatowi, wpuścili go na boisko. Nie trzeba było długo czekać. Tego dnia narodził się Józef Kałuża.

 

„To co on wówczas wyprawiał na boisku było kunsztem, którego jeszcze nie znaliśmy. Grał inaczej niż my wszyscy. Piłka słuchała go, kleiła mu się do nogi. Wózkował (dryblował – przyp. red.) świetnie, ale wózkiem trudno nam było zaimponować. Rewelacją natomiast były dla nas jego strzały, ustawianie się do piłki, wybieganie na pozycję, wypuszczanie piłek łącznikom lub na skrzydła. Jego zagrania powiązały nasze bezplanowe indywidualne gierki i nadały im sens. Jakże łatwo było przy nim zdobywać bramki...” - pisał Mielech.

 

Chłopiec dojrzał, osiągnął co miał osiągnąć, po zakończeniu kariery był jeszcze m.in. selekcjonerem reprezentacji Polski i – co ciekawe – namawiał swojego najzdolniejszego zawodnika Ernesta Wilimowskiego do wyjazdu w głąb III Rzeszy. Zmarł w wieku zaledwie 42 lat – niezbędna szczepionka była wówczas nieosiągalna z powodu trwającej wojny. Bez wątpienia, Józef Kałuża nie miał łatwego życia – już wcześniej przechodził przez coś podobnego: „Kiedy obiecujący piłkarz, syn zwierzynieckich biedaków, Józef Kałuża zachorował na gruźlicę, skarbnik Cracovii Józef Lustgarten, z braku złamanego centa w kasie, sięgnął do swoich studenckich oszczędności, by wysłać kolegę do Zakopanego. Wyleczony Kałuża stał się największą indywidualnością naszego futbolu po pierwszej wojnie.” - pisał poeta Aleksander Ziemny.

 

Główna ulica przy stadionie Cracovii nie nosi więc przypadkowego nazwiska...

Rafał Hurkowski, Polsat Sport

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Komentarze