Afrykański książę w Tauron Basket Lidze
Koszykarzem musiał zostać, przynajmniej od kiedy wypatrzył go kiedyś generalny menedżer San Antonio Spurs R. C. Buford. Zabrał do siebie i wychowywał jak syna. Alexis Wangmene jest mu wdzięczny, a o spotkaniach z Timem Duncanem, Greggiem Popovichem czy Kevinem Durantem opowiada, jakby to była codzienność amerykańskich nastolatków.
Są ludzie po prostu skazani na jakąś drogę w życiu. Po prostu los się tak układa, że inaczej się nie da. Alexis Wangmene jest kimś takim, bo jeśli w Afryce, podczas turnieju dla młodzieży wpadasz w oko menedżerowi San Antonio Spurs, to musi być przeznaczenie.
Tata generał, mama nauczycielka
Na samym początku historii nie było takie pewne, że Wangmene zacznie grać w koszykówkę. Zaczynał od piłki nożnej, która przecież w Kamerunie jest bardzo popularna. Tylko, że jeśli rośniesz bez umiaru i przekroczysz pewną barierę, to o futbolu zapomnij. Nawet na bramce rzadko się spotyka dwumetrowców. Ale koszykówka w Kamerunie? Kraju, w którym ciężko znaleźć halę do uprawiania takiego sportu? Alexis grywał czasami w siatkówkę z ojcem (generałem w kameruńskiej armii) i jego kolegami, o koszykówce nawet nie myślał.
Wypatrzył go kiedyś trener i namówił, żeby spróbował swoich sił. Skoro los daje mu takie warunki fizyczne, to czemu by nie spróbować? Zwłaszcza, że już kilku zawodników urodzonych w Afryce zdołało się przebić do NBA, a to działało na wyobraźnię. Alexis spróbował i poszło, chociaż o zaawansowanym szkoleniu w Afryce nie było mowy.
Mógłby zostać wodzem
Gdyby nie został koszykarzem (chociaż zapewnia w rozmowie z Polsatsport.pl, że na pewno byłby), mógłby być burmistrzem w swoim rodzinnym mieście, albo kimś w tym rodzaju. Jego mama miała przodków wśród wodzów plemienia Toupouri. Zgodnie ze zwyczajem mógłby wziąć sobie pięć żon (a przynajmniej cztery, żeby go w plemieniu poważano) i być dla swoich współplemmieńców autorytetem, sędzią i policjantem w jednym.
- Czy jestem księciem? Nie jestem pewny, ale może można tak powiedzieć, bo moja mama pochodzi z rodu "szefa" - wodza naszego plemienia. Każde plemię ma swojego "szefa" - króla, księcia ktoś by powiedział w Europie. To wielki zaszczyt pochodzić z takiej rodizny. To niełatwa rola, ale może pomóc potem w życiu. Uczysz się wiele o przywództwie - mówi Wangmene w rozmowie z Polsatsport.pl.
Tak czy inaczej, nie był skazany na koszykówkę, żeby wyrwać się z biedy, z getta z beznadziei. Ojciec - generał, mama - nauczycielka, dziadek - biznesmen, więc na pewno poradziłby sobie w życiu. Ale koszykówka się o niego upomniała. Trafił do juniorskiej reprezentacji Kamerunu i w 2004 roku poleciał na camp do Johannesburga, organizowany przez NBA pod hasłem "NBA bez granic". Tam pojawił się GM San Antonio Spurs R.C. Buford z żoną.
Nie byłoby też całej tej historii, gdyby nie rodzice Buforda, którzy kiedyś wzięli pod swój dach studenta z Kenii. To skłoniło R.C. Buforda do tego, żeby sam też zaczął o tym myśleć. Porozmawiał z żoną (nie była na początku entuzjastką tego pomysłu), z dziećmi i zdecydowali, że jednak spróbują. Przylecieli do Johannesburga, bo jeśli już kogoś szukać, to najlepiej młodego koszykarza, prawda? Zobaczyli Alexisa Wangmene.
Czego chce facet z USA?
Kiedy RC Buford do mnie podszedł, nie byłem do końca pewny tego, co się naprawdę dzieje (śmiech). Siedziałem sobie w kącie szatni i odbijałem piłkę. I nagle podchodzi do mnie dwoje ludzi, zaczynają coś do mnie mówić, a ja nie rozumiem, o co im chodzi. Nie znałem jeszcze wtedy angielskiego, więc potrzebowałem kogoś, kto by mi to przetłumaczył. To był poruszający moment dla mnie i dla rodziny Bufordów też. Ludzie z dwóch, różnych kultur musieli się nauczyć żyć ze sobą pod jednym dachem - mówi ze śmiechem Wangmene polsatsport.pl.
Dziś się z tego śmieje, ale tamten moment był dla niego na pewno poruszający. Trzeba było jeszcze do pomysłu przekonać rodziców, upewnić ich, że syn trafi w dobre ręce. Miał w końcu lecieć na drugi kontynent do rodziny, której nikt nie znał. Najbardziej protestowała mama, ale w końcu dała się przekonać. Kazała tylko do siebie dzwonić regularnie. Bufordowie zapewnili, że Alexis będzie chodził do dobrej szkoły i trenował koszykówkę, i z obietnicy się wywiązali.
Żona GM Spurs przyleciała do Ostrowa, odwiedzić Alexisa (robią tak regularnie, od kiedy Alexis gra w Europie). R.C. Buford też miał być, ale zatrzymały go sprawy służbowe.
Wojna domowa na lotnisku
Zanim poleciał do USA na kilka lat, wybrał się jeszcze z drużyną afrykańskich talentów na tournee po Stanach. A w drodze powrotnej najadł się strachu. Międzylądowanie wypadło w Wybrzeżu Kości Słoniowej, gdzie akurat trwała wojna domowa. Kule latały w powietrzu, kręcili się żołnierze ONZ. Dobrze, że już wtedy Wangmene znał Buforda. Zadzwonił do GM Spurs, że są kłopoty, a ten zostawił wszystkie sprawy na boku. Zadzwonił do Amadou Gallo Falla, jednego z najważniejszych ludzi w afrykańskiej koszykówce, ten ściągnął znajomego pastora, który przyjechał na lotnisko i zabrał Wangmene z kolegą w bezpieczne miejsce.
Alexis uczył się i trenował na najlepszym koszykarskim "uniwersytecie". Codziennie miał możliwość oglądać treningi, prowadzone przez Gregga Popovicha w San Antonio Spurs. Patrzył jak ćwiczą Tim Duncan, Manu Ginobili, Tony Parker i wielu innych, słynnych zawodników. Studiował na tej samej uczelni co Kevin Durant (miał okazję z nim poćwiczyć). Do NBA się nie dostał, ale w koszykówkę gra i to na całkiem niezłym poziomie. Zdobył Puchar Słowenii, wziął udział w czterech AfroBasketach.
- Mieszkałem w jego domu, byłem praktycznie jak jego dziecko i dzięki temu mogłem się przyglądać temu, jak trenują najlepsi koszykarze świata, co robią na co dzień. Mogłem chodzić na mecze NBA, widzieć te wszystkie widowiska. Ale, co ważniejsze, on zastępował mi ojca, gdy byłem bardzo daleko od domu. To jest bardzo cenne dla młodego dzieciaka, mieć takiego przewodnika i doradcę - mówi Polsatsport.pl.
Jest świetny w defensywie, dobrze broni obręczy, potrafi zablokować rywali, pewnych już niemal, że trafią do kosza. Znakomicie kieruje obroną. Mówi, że uwielbia "czytać grę", przewidywać zagrania rywali. Potrafi znakomicie podać do partnerów. Mówi, że czasami czuje się jak rozgrywający w futbolu amerykańskim, który stoi za linią swoich kolegów i od niego wszystko zależy.
- Często koledzy nazywają mnie "Chris Paul" albo "Russell Westbrook", bo podaję niekonwencjonalnie na treningach. To bardzo fajnie, kiedy ludzie nie przypuszczają, że potrafisz dobrze kozłować, albo szybko biegać, bo jesteś duży. To przyjemne uczucie móc zaskakiwać w ten sposób - dodaje.
Przejdź na Polsatsport.pl