Rugby: Sport kontaktowy dla… rodzin
Rugbiści na całym świecie podkreślają, że zarówno na poziomie amatorskim, jak i zawodowym, klub staje się dla każdego z nich drugą rodziną. I coś w tym musi być, ponieważ po nawet pobieżnej analizie okazuje się, iż rugby jest prawdopodobnie najbardziej rodzinnym sportem na świecie, czego przykłady znajdziemy również w Polsce.
Nikogo nie trzeba przekonywać do stwierdzenia, że sport, a zwłaszcza ten drużynowy buduje charakter człowieka, wpaja cenne wartości, uczy gry w zespole oraz przestrzegania reguł fair play. Dlatego właśnie jest to najlepsza forma edukacji. Zestaw wzorców, które w sposób naturalny przechodzą z rodziców na dzieci i oddziałują na ich rozwój. Dzięki temu niemal w każdej dyscyplinie sportu mamy do czynienia z dziećmi medalistów i mistrzów, które niejednokrotnie przebijają osiągnięcia ojca, czy matki. Nie brakuje też sióstr i braci sprawdzających się w tej samej dyscyplinie sportu. Takich historii pełna jest scena rugby, które stanowi w tym obszarze pewien fenomen.
Rugby z natury jest sportem rodzinnym. Widać to na pierwszy rzut oka, gdy spojrzy się na trybuny stadionów. Bez względu na kraj, czy poziom rozgrywek, kibice siedzą przemieszani, a w dużej mierze publikę stanowią właśnie całe rodziny. Dzieciaki w barwach swojej drużyny, z wymalowanymi twarzami kibicują i przeżywają kolejne zwroty akcji nie rzadko bardziej, niż ich ojcowie i matki. W ten sposób pielęgnowana jest pasja, która często przenosi się z trybun na murawę. To taki cyngiel, budzący marzenia i pozwalający postawić pierwszy krok na drodze do ich realizacji.
– Od najmłodszych lat, naszym największym marzeniem z bratem, było reprezentować kraj. Kiedy nasz tata dowiedział się, że byliśmy razem z Mateuszem na murawie podczas meczu z Mołdawią i razem walczyliśmy o zwycięstwo, powiedział że może już umrzeć, bo spełniło się również jego największe marzenie – mówił na potwierdzenie tych słów drugi kapitan reprezentacji Polski Dawid Plichta.
Rodzinną atmosferę w rugby widać jednak nie tylko na trybunach, ale również w szatni. Drużyna znaczy tu coś więcej niż grupę ludzi, która spotyka się na treningach, rozgrywa mecze, a po sezonie, czy sesji na boisku, myje się, pakuje sprzęt i rzuca szybkie „cześć” na odchodnym. W klubach tworzą się prawdziwe, głębokie relacje. Przyjaźnie na całe życie. Co więcej każdy zagraniczny zawodnik, który pojawia na treningu amatorskiej drużyny w Irlandii, Anglii, czy Francji, może liczyć na dobre przyjęcie i wszelką pomoc. Również tę w znalezieniu pracy. Ta sama zasada obowiązuje nad Wisłą, gdzie gracze zatrudniają kolegów, czy polecają ich znajomym. Fakt bycia rugbistą jest na świecie wyróżnikiem dobrego, pracowitego, rzetelnego i potrafiącego grać w zespole pracownika.
Wreszcie rugby jest rodzinnym sportem dlatego, że na każdym szczeblu znajdziemy ojców, synów i braci. To naturalne, że tata rugbista zabiera swoje dziecko na mecze, a potem pozwala spróbować sił w drużynie mini żaków, czy żaków. Tak było choćby w przypadku Macieja Powały-Niedźwieckiego, wieloletniego trenera reprezentacji Polski i Budowlanych Lublin, którego obaj synowie zaczęli swoją przygodę z jajem w wieku wczesnoszkolnym. Stanisław, polonista i korektor tekstów, gra obecnie na pozycji rwacza w Ogniwie Sopot i regularnie występuje w koszulce z orłem na piersi. - Brat zaczął treningi w wieku żaka. Cóż mi pozostało? Chodziłem z nimi na treningi gdy miałem 5 lat, bawiłem się piłką i tak już zostało. Pierwszy turniej zaliczyłem, kiedy miałem 8 lat, ale nigdy nie byłem zmuszany do rugby – podkreślił rugbista.
Przykłady można mnożyć, bo w polskim rugby zdarzają się nawet całe klany, jak choćby rodzina Hodurów z Sopotu (bracia Jarosław i Sylwester wciąż prężnie działają w środowisku). Bogdan i Ireneusz Pietrak to bliźniacy (sędziowie, trenerzy i działacze), którzy co ciekawe w młodości otarli się o role „Dwóch takich co ukradli księżyc” w filmowej adaptacji książki Kornela Makuszyńskiego. Nie brakuje też ojców i synów, jak choćby wieloletni, zasłużony sędzia Wiesław Piotrowicz i jego syn Wojciech, który był reżyserem ostatniego zwycięstwa Biało-Czerwonych nad Holandią w Łodzi. Z kolei Marek Płonka Junior miał okazję przez kilka lat grać w kadrze prowadzonej przez swojego tatę, również wielokrotnego reprezentanta kraju – Marka seniora.
Brat naszego kapitana Piotra Zeszutka był w 2014 roku laureatem nagrody dla najlepszego polskiego sędziego rugby. Michał Mirosz to brat Marka, który również ma za sobą kadrowe epizody. Marcin Wilczuk z pierwszej linii młyna, gra od lat u boku, a czasem przeciwko swojemu bratu Mariuszowi.
Wyliczać można w niemal nieskończoność. Co ciekawe trend ten nie wynika wcale z faktu, że polskie środowisko rugby jest niewielkie. Bieganie za jajem to oczywiście tradycja przekazywana z ojca na syna, ale to nie tylko polska specyfika. Trzykrotni mistrzowie świata i dominatorzy światowych boisk – reprezentacja Nowej Zelandii to najlepszy przykład. W ostatnich latach, szansę wspólnej gry otrzymywali bracia Franks, Whitelock, czy siejący zniszczenie w liniach defensywnych Julian i Ardie Savea. Obecnie najwięcej mówi się o trójce Beauden, Scott i Jordie Barrett. Pierwszy to prawdziwy geniusz i reżyser gry All Blacks, a drugi to fizyczne przeciwieństwo brata – Scott gra w drugiej linii młyna. Jordie ma niespełna 20 lat, a już kłócą się o niego sztaby reprezentacji juniorów i seniorów.
W światowej czołówce mamy braci Faingaa w reprezentacji Australii, braci du Plessis na pierwszej linii młyna RPA, czy braci Youngs reprezentujących Anglię. Fenomenem jest piątka braci Skofic, którzy reprezentują Słowenię i nie raz byli już wszyscy równocześnie na placu gry. W Polsce już w najbliższą sobotę mogą obok siebie zagrać bracia Dawid i Mateusz Plichta. Pochodzą z Sochaczewa, ale jeden broni barw Budowlanych Łódź, a drugi Ogniwa Sopot. – Obaj jesteśmy łącznikami młyna, więc od naszej postawy oraz decyzji zależy gra całego zespołu. Kiedy stajemy przeciwko sobie wzajemnie się motywujemy. Jeżeli jeden rozgrywa dobre zawody, to drugi nie chce odstawać. Nie rywalizujemy jednak o prymat, a bardziej o to, byśmy obaj byli najlepszymi „dziewiątkami” w Polsce. Żebyśmy mieli monopol na tej pozycji. O naszej relacji świadczy najlepiej fakt, że pierwsze spotkanie przy młynie, to zawsze przybita piątka i wymiana uśmiechów – tłumaczył starszy z braci, Dawid.
Zdarza się jednak i sytuacja, kiedy bracia reprezentują różne kraje. Słynny jest przypadek braci Tuilagi. Pięciu z nich reprezentowało Samoa na międzynarodowej scenie, ale szósty, najmłodszy wybrał reprezentację Anglii. Podobny przypadek miał miejsce nad Wisłą. Dwa mecze w reprezentacji Polski ma na koncie Marek Grabowski, podczas gdy jego starszy brat Władek gra dla Ukrainy.
Gdzie tu fenomen? Jak to możliwe, że w jednym sporcie jest nie tyle, wielu braci, co braci grających na równie wysokim, międzynarodowym poziomie? Jedyne nasuwające się porównanie to piłka ręczna – sport dla równie twardych i sprawnych facetów, w którym mamy braci Lijewskich i Jureckich. Nie jest to jednak trend światowy.
- Myślę, że wynika to ze specyfiki rugby. Tutaj mamy rodzinę, w której nie ma chorej rywalizacji o pozycje i kontrakty. W drużynie każdy jest sobie bratem, więc rodzeństwa tym bardziej się motywują do treningu, spędzają ze sobą jeszcze więcej czasu i przy tym wszystkim otrzymują duże wsparcie z domu. Moim zdaniem to właśnie otoczka, jaka jest wokół rugby, rodzinne tradycje tego sportu są powodem, dla którego tak często bracia zachodzą wysoko – podsumował Dawid Plichta.
Komentarze