Iwańczyk: Reprezentacjo, (nie) jesteś lekiem na całe zło...
To cholernie zły czas dla polskiej piłki. Można odnieść wrażenie, że wracamy do stanu sprzed dwóch dekad, kiedy nasz futbol mierził zamiast cieszyć, ludzie z pieniędzmi bali weń inwestować, chuligani odstraszali, a nieliczne sukcesy były konsekwencją przypadku, nie kompetentnie zaplanowanej i sumiennej roboty.
Na pewno zmieniło się tyle, że mamy dużo nowocześniejszą infrastrukturę, a reprezentacja jest nam w stanie dać nieco radości wykraczającej poza satysfakcję z awansu na wielką imprezę. A może tylko tyle się zmieniło?
Zostały nam godziny do meczu z Armenią, być może świątecznego dla nas czwartkowego wieczoru, podczas którego przy korzystnym zbiegu okoliczności i remisie Czarnogórców z Duńczykami będziemy cieszyć się z awansu na mundial w Rosji. Pocieszymy się chwilę, uznamy, że potęgi są na wyciągnięcie ręki, a na przyszłorocznych mistrzostwach świata zaszalejemy skuteczniej niż na ostatnim Euro we Francji. Stan ten potrwa niecały tydzień, wrócimy do brutalnej rzeczywistości, w której piłkarzom trudno będzie wymienić kilka celnych podań, komentujący Ekstraklasę słusznie dojdą do wniosku, że nie da się oglądać meczów bez zestawu leków przeciwbólowych, piłkarze, którzy zawiodą trybuny, być może dostaną w pysk, a internauci przyłapią któregoś z piłkarzy w kasynie bądź na jakiejś miejskiej popijawie.
Spojrzy na to wszystko szanowany biznesmen, który zdecydował się zostać właścicielem jednego z klubów i zainwestował weń kilkadziesiąt milionów złotych. Uzna bezradnie, że to studnia bez dna, ale warto z tego wyjść z twarzą, paru innych jego kolegów zreflektuje się wcześniej i z miłości do polskiej piłki wyleczy się szybciutko, zamiast wciąż reklamować przy nim swoją markę, co jest obecnie nobilitacją wątpliwą.
Nie zamierzam wypisywać wyświechtanych kawałków, że reprezentacja zakłóca nam prawdziwy obraz polskiej piłki, etc. Bo każdy, kto rozumie piłkę i spogląda na nią nieco wnikliwiej, wie, że ta dziedzina życia społecznego to nie dziesięć odświętnych spotkań w świętych biało-czerwonych barwach. To codzienny, szary, a momentami bardzo ciemny obraz czegoś, co fascynuje nas tylko dlatego, że fascynuje cały świat. Tyle że tam wygląda to nieco inaczej.
Piszę te słowa będąc w Niemczech, kraju mistrzów świata, jednej z najlepszych europejskich lig i standardów, do których nam naprawdę daleko. Mam tę możliwość, żeby obejrzeć wszystko z bliska, od przyklubowych akademii począwszy. Nie wdając się w szczegóły, zdaję sobie sprawę, że i Niemcy mają kłopoty. Choćby z chuliganami, którzy dają o sobie znać na trybunach. Stąd jednak obraz naszej piłki jest jakby bardziej wyostrzony. Gdzie nie spojrzeć, piłki się odechciewa.
Sportowo, cofnęliśmy się o pół dekady, kiedy to ostatni raz nie mieliśmy polskiego zespołu w grupowych rozgrywkach pucharowych. Nie jest to bynajmniej skutek krzywdzącej reformy tychże i trudniejszej drogi do europejskiej przyzwoitości, bo ta przecież dopiero przed nami. Zawaliliśmy sami, na własne życzenie. Przez łamy gazet przelewa się głównie historia pobicia piłkarzy Legii na ich własnym parkingu po porażce z Lechem. A w ślad za tym spekulacje i rekonstrukcje zdarzeń, kto kogo i dlaczego uderzył. Do tego przecieki, próby skompromitowania, wypływająca wewnętrzna korespondencja, etc. O piłce jako takiej tylko słów kilka, i tak od kilku tygodni.
Zaryzykowałem ostatnio, że nie chciałbym, by ktokolwiek z moich bliskich był zawodowym piłkarzem. Parę osób zaprotestowała, większość się zgodziła, że społecznie to w Polsce żaden przywilej, momentami nawet powód do obciachu, bo kopanie piłki w sposób oczywisty kojarzony jest u nas z pustką w głowie, wypchanym portfelem, a i tak nie zawsze, bo przecież kasynowy hazard trawi to środowisko aż miło. Skoro już o tym mowa, na kilkanaście godzin przed być może najważniejszym meczem reprezentacji w 2017 r. media społecznościowe, a co za tym idzie i poważne media, żyją tym, ile przepuścił w jedną noc Kamil Grosicki. Dzień później dają pożywkę zdjęcia innego reprezentanta Polski (byłego) po baletach w mieście. Dzień w dzień podobnie. To motyw przewodni polskiej piłki.
Ktoś powie, że spostrzeżenia sfrustrowanego rzeczywistością gryzipiórka nijak mają się do stanu faktycznego. Nie jest to jednak tylko moje spostrzeżenie. Rozmawiam z ludźmi, którzy są piłki całkiem blisko. Teraz może już warto napisać w czasie przeszłym, że byli, bo coraz więcej ma jej po prostu dość.
Prowadzący duże w skali kraju biznesy bliski mi znajomy uznał przed laty, że piłkarski stadion i jego najbardziej ekskluzywna część to miejsce, gdzie powinni spotykać się przedsiębiorcy, chcący obejrzeć dobre widowisko sportowe, a przy okazji dobić niejednego targu. Wyniósł to z Zachodu, bo tam właśnie w takich okolicznościach rodziły się niezwykłe pomysły i relacje, których nie da się zbudować kilkoma formalnymi kolacjami. Za taki model łączenia piłki z biznesem płaci słono - kilkaset tysięcy złotych rocznie wykupując loże czy najbardziej ekskluzywne miejsca na stadionie. Nie dalej jak wczoraj, zniesmaczony ostatnimi wydarzeniami na stadionach i poza nimi, oświadczył, że na razie daje sobie z piłką spokój, po prostu nie ma ochoty.
Inny polski biznesmen, który przez ostatni rok zostawił w „polskiej piłce” (piszę naokoło, wspomniani nie chcą, by posługiwać się ich nazwiskami i miejscami, w których się reklamują) około miliona złotych, zastanawiał się nad przedłużeniem umowy. Jego ostatnie „doznania” spowodowały, że dalej nie zamierza, będzie kupował tylko bilety dla siebie i najbliższych na Stadion Narodowy.
Mam nadzieję, że dziś choć na chwile przyjdzie nam się od tego oderwać. Zagra reprezentacja, przejdziemy w stan zbiorowego uniesienia, uznamy, że z naszą piłką wcale nie jest tak źle. Na chwilę, krótką chwilę, bo przecież już niebawem 12. ligowa kolejka, kolejne aferki, socialmediowe burze, etc. Szkoda, Reprezentacjo, że (nie) jesteś lekiem na całe zło...
Komentarze