Dylewicz: Głowa powie mi, kiedy mam skończyć
Filip Dylewicz, który w meczu z PGE Turowem Zgorzelec po raz 600. zagrał w lidze, zapewnia, że nie myśli o zakończeniu kariery. - Czuje się dobrze, czuję się młody i czuję głód basketu. Głowa powie mi kiedy skończyć – przyznał 37-letni koszykarz Trefla Sopot.
Dylewicz jest wychowankiem Astorii Bydgoszcz, a do Trefla trafił w 1997 roku. Poza tym występował w Old Spice Pruszków, włoskim Air Avellino i PGE Turowie Zgorzelec.
- Bardzo dobrze pamiętam swój debiutancki ligowy mecz w Pruszkowie, a także pierwsze punkty, które zdobyłem w sparingu ze Śląskiem Wrocław w szkolnej hali w Gdyni. Zaliczyłem je z trójtaktu i Maciej Zieliński zapytał mnie wtedy "Młody, ile zapłaciłeś sędziom?". Najlepszy występ? Najbardziej utkwiło mi w głowie spotkanie w Eurolidze z Panathinaikosem w Atenach, w którym rzuciłem bodaj 15 punktów – dodał.
Dylewicz nie ukrywa, że swoje osiągnięcia w dużej mierze zawdzięcza prezesowi i właścicielowi firmy Trefl Kazimierzowi Wierzbickiemu.
- 20 lat temu przyjechał po mnie do Bydgoszczy trener Mariusz Karol, ale sprowadzenie mnie do Trefla było pomysłem prezesa Wierzbickiego, który budował wtedy w Sopocie młodą drużynę. On dał mi szansę i to także dzięki niemu rozegrałem teraz mecz numer 600 w ekstraklasie – powiedział koszykarz.
Ten występ miał miejsce w konfrontacji z zespołem, w którym Dylewicz grał w latach 2013–2016. Zawodnicy ze Zgorzelca „zepsuli” jednak swojemu byłemu klubowemu koledze ten jubileusz i triumfowali w Sopocie 84:78.
- Przegraliśmy z bardzo dobrą drużyną, która była to tej potyczki świetnie przygotowana pod względem taktycznym. Rywale doskonale wiedzieli co zrobić, aby ograniczyć nasze poczynania w ataku. Z pewnością szyki pokrzyżowała nam również absencja rozgrywającego Brandona Browna – ocenił.
Nie był to z pewnością także najlepszy mecz w wykonaniu jubilata, który w dwóch poprzednich spotkaniach zdobył odpowiednio 21 i 29 punktów, natomiast w konfrontacji z PGE Turowem zapisał na swoim koncie tylko pięć „oczek” – najmniej w tym sezonie. Do tego dodał dziewięć zbiórek, zanotował także cztery straty.
- Nie było to moje wymarzone spotkanie. Wyglądałem słabo, ale wcześniejsze mecze w moim wykonaniu były udane i należało spodziewać się, że rywale taktycznie przygotują się pod moim kątem. I tak też było, bo Stefan Balmazovic cały czas siedział mi na plecach, przez co zostałem odcięty od otwartych pozycji. Poza tym moja dyspozycja dnia nie była idealna, ale starałem się nadrobić to zaangażowaniem w obronie, pomagałem też kolegom przy zbiórkach. Punkty to nie wszystko, to tylko jeden z elementów koszykówki – zauważył.
Lider Trefla nie ukrywa, że spory wpływ na jego postawę mogła mieć także świadomość, że jest to dla niego wyjątkowe spotkanie.
- Każdy się stresuje, nawet najwięksi sportowcy na świecie, do których nie mogę się porównywać. Jesteśmy normalnymi ludźmi, którzy mają uczucia. Jestem koszykarzem, ale przede wszystkich człowiekiem i też miałem tremę, co po części mogło przełożyć się na to, co zaprezentowałem na boisku – skomentował.
Przed sezonem trener Marcin Kloziński wyznaczył Dylewiczowi rolę pierwszego zmiennika, co nie przeszkodziło mu być ze średnią 17,8 punktu na mecz (statystyki przed spotkaniem z PGE Turowem) najskuteczniejszym zawodnikiem swojego teamu.
- Chcę zagrać z Treflem w finale mistrzostw Polski, bo to drużyna zawsze była dla mnie numerem jeden. Taka była decyzja trenera, a ja po namyśle się z nią zgodziłem, bo jestem gotowy poświęcić się dla dobra zespołu i kolegów. Poza tym sztuką być dobrym zmiennikiem, a często zawodnicy z pierwszej piątki nie doceniają graczy, którzy wchodzą z ławki - stwierdził.
Przez wiele lat ten zawodnik uchodził za specjalistę od ofensywy, a zdecydowanie gorzej miał sobie radzić w obronie.
- Fakt, przytknęła do mnie taka łatka, ale na tę kwestię otworzył mi oczy trener Żan Tabak. Chorwacki szkoleniowiec powiedział mi, że gry w ataku nie można się nauczyć, a obrony i owszem. To cecha wrodzona, tak jak szybkość i czytanie gry. Poza tym uwielbiam takich graczy jak młodszy ode mnie o rok Robert Witka, którzy używają głowy na boisku, a nie tylko mięśni – zapewnił.
Więcej ligowych występów od koszykarza Trefla ma tylko trzech zawodników – Dariusz Parzeński (672 mecze), Adam Wójcik (651) i Mariusz Bacik (627). Z każdym z nich popularny „Dylu” miał okazję grać, ale jedną osobą darzy szczególną estymą.
- Dla mnie absolutny numer jeden to Adam i jestem niezwykle szczęśliwy, że miałem okazję go poznać. I to nie tylko jako zawodnika, ale także jako człowieka. On mnie również ukształtował, bo na kadrze dzieliliśmy pokój i ogólnie spędzaliśmy razem sporo czasu. Wielka szkoda, że nie ma go już z nami – podkreślił.
Dylewicz nie ukrywa natomiast, że nie ma innych koszykarskim wzorców, bo specjalnie nie interesuje się basketem. „Nie jestem fanem koszykówki i w ogóle nie oglądam NBA, a naszą ekstraklasę sporadycznie” – zdradził.
Po wygranym meczu z Miastem Szkła Krosno 37-letni zawodnik przyznał, że jego recepta na koszykarską długowieczność jest taka, że po raz pierwszy od 20 lat sportowo się prowadzi.
- Trochę też wtedy zażartowałem, bo w Polsce przyjął się taki stereotyp, że jeśli ktoś sportowo się prowadzi, to znaczy tylko tyle, że nie pali fajek i nie pije wódki. A na to składa się mnóstwo czynników, o których sporo osób nie ma pojęcia, jak chociażbym sen, odżywianie i regeneracja – wyliczył.
Po spotkaniu z PGE Turowem jubilat dostał specjalną koszulkę z napisem „Młody, zdolny, perspektywiczny. Dylu 600!!! To be continued”.
- Młody? Chyba już nie. Perspektywiczny? Dlaczego nie. Zdolny? Biorąc pod uwagę wszystkie lata, nieskromnie mogę powiedzieć, że tak. To be continued? Czuję się dobrze, czuję się młody i czuję głód basketu, a to jest najważniejsze. Dopóki głowa mówi mi graj i ciesz się koszykówką, będę to kontynuował. Jeśli głowa powie wystarczy, to przestanę i powiem sobie dość. Nie będę na siłę zabierał miejsca innym zawodnikom – podsumował Dylewicz.
Komentarze