Finał NBA, Warriors kontra Cavs: tylko cud pomoże drużynie LeBrona?
2015-2016-2017-2018: cztery kolejne lata i cztery konfrontacje w finałach National Basketball Association pomiędzy Golden State Warriors i Clevaland Cavaliers. W tym sezonie, bukmacherzy nie mają wątpliwości – nie tylko w pierwszym meczu, ale i w całej serii murowanymi faworytami są koszykarze z Kalifornii. 10 do 1 - taki jest kurs w Las Vegas na zwycięstwo Warriors. Czy finał NBA się skończył, zanim się rozpoczął? Parę faktów i opinii:
Statystyka: to będzie rzeźnia
Biorąc pod uwagę sezon zasadniczy i playoffs, statystyki sugerują, że Golden State Warriors mają 86 procent szans na wygranie kazdego meczu u siebie i ponad 66 procent na wygranie meczów w Cleveland. Jedno z głównych kasyn Las Vegas przyjmuje zakłady 3-1 (czyli bez specjalnego ryzyka), że Warriors wygrają wszystkie mecze finałów, a pewność wygranej Golden State jest tak duża, że za 1000-dolarowy zakład mozna wygrać...tylko 100. Za 1000 dolarów postawione na mistrzowski tytuł Cavaliers, wypłata dochodzi nawet do siedmiu tysięcy.
Warriors mogą pokonać tylko sami siebie
Żeby stawiać na zwycięstwo Cleveland, trzeba być przekonanym, że Golden State Warriors będą potrafili przegrać na własne życzenie. Dokładnie tak, jak zrobili ostatni rywale Warriors, ekipa Houston Rockets, która nie trafiła 27 kolejnych rzutów za trzy punkty, przegrywając siódmy mecz finałów Konferencji Zachodniej. Jak obliczyli statystycy, spudłowanie kolejnych 27 rzutów jest tak samo prawdopodobne jak to, że odniesiemy ciężkie obrażenia... siadając na toalecie albo grzeczniej - 10, 000 do 1. „Żeby wygrać jeden mecz z Warriors, Cleveland potrzebują z jednej strony takiej serii ze strony rywali, a do tego własnej serii kolejnych trafianych rzutów do kosza. I to nie tylko w jednym meczu, ale w czterech. Takie cuda się nie zdarzają” - pisze dziennikarz „Sports Illustrated”.
Liczenie na to, że Cavaliers wygrają z Warriors, zaczyna się od tego, że będą trafiali za trzy punkty z czterdziestoprocentową skutecznością, co podczas tegorocznych playoffs udało im się tylko dwukrotnie. W jaki sposób, mając słabą defensywę pozwalającą na rzuty za trzy punkty, będą w stanie zatrzymać Stepha Curry, Kevina Duranta, Draymonda Greena i Klay’a Thompsona? Na to pytanie nikt nie zna odpowiedzi. Skuteczność snajperów Warriors to oczywiście nie jedyny powód dla którego ekipa Steve’a Kerra jest tak wielkim faworytem, ale dla Cleveland szansa zostania mistrzami NBA, zaczyna się od tego, by nagle stać się zupełnie innym zespołem niż do tej pory oglądaliśmy. Na Boston Celtics fenomenalny LeBron James wystarczył. Na Warriors na pewno nie: w sezonie zasadniczym, Cleveland Cavaliers miało skuteczność gry obronnej klasyfikowaną na 29 miejscu w lidze. W lidze, w której gra 30 zespołów.
Finał, którego nikt nie chciał?
Po ubiegłorocznym, łatwym zwycięstwie Warriors nad Cleveland (4-1), nikogo specjalnie nie fascynowała możliwość ponownego spotkania obu zespołów. I wiele wskazywało na to, że tegoroczna dwójka najlepszych to drużyny Boston Celtics (prowadzili 3-2 z Clevaland) i Houston Rockets (prowadzili 3-2 z Warriors). Prowadzenie nie wystarczyło challengerom: pomimo tego, że tegoroczny sezon zasadniczy stał od początku na głowie, ponownie widzimy w finale te same dwie drużyny, co w trzech ostatnich sezonach.
Nigdy w historii amerykańskich sportów zawodowych (NBA/MLB/NFL/NHL/MLS) te same zespoły nie spotkały się w cztrech kolejnych latach w finałach. Ale też nigdy ludzie, którzy śledzą koszykówkę zawodowo nie od lat, ale od dekad, nie byli tacy zgodni: tegoroczny finał National Basketball Association skończył się, zanim się jeszcze rozpoczął, bo zwycięzca może być tylko jeden – Golden State Warriors.
Komentarze