Sześć lat temu zdobyła medal, za który została "powieszona" na lodowisku

Zimowe
Sześć lat temu zdobyła medal, za który została "powieszona" na lodowisku
fot. PAP
Sześć lat temu zdobyła medal za który została "powieszona" na lodowisku

W Ahoy Arenie w Rotterdamie trwają mistrzostwa świata w short tracku. W dotychczasowych czterdziestu siedmiu edycjach tych zawodów dorobek medalowy zamknął się srebrnym medalem na 500 metrów Natalii Maliszewskiej, który dokładnie sześć lat temu (17 marca 2018 roku) wywalczyła w Montrealu w 2018 roku. - Pamiętam, że do Kanady pojechałam trochę na takiego "nieświadomca" i stanęłam na podium. Oczywiście mam ten medal i to jest wspaniała pamiątka – wspomina tamten sukces reprezentantka Polski.

Grzegorz Michalewski, Polsat Sport: Sześć lat temu zostałaś wicemistrzynią świata na 500 metrów. Wtedy w decydującym wyścigu w Montrealu walkę o złoto przegrałaś jedynie z utytułowaną Koreanką Choi Minjeong. Jak na razie jest to jedyny medal mistrzostw świata na krótkim torze zdobyty przez reprezentanta Polski. Jak wspominasz tamte zawody?

 

Natalia Maliszewska: Teraz to już tak trochę, jak za mgłą. Może też dlatego, że to było dawno i wtedy byłam bardzo młodą zawodniczką. I bardzo możliwe, że nie byłam wtedy jeszcze do końca świadoma, co się wtedy wydarzyło, co osiągnęłam i jaki medal zdobyłam. Wydawało mi się wówczas, że mogę osiągnąć więcej, niż mi się wtedy wydawało. W tamtym okresie byłam bardzo dobrą zawodniczką, zresztą jechałam na igrzyska olimpijskie z nastawieniem zdobycia medalu, ale ja chyba nie byłam wtedy gotowa, żeby wygrywać. Pamiętam, że do Kanady pojechałam trochę na takiego "nieświadomca" i stanęłam na podium. Oczywiście mam ten medal i to jest wspaniała pamiątka.

 

ZOBACZ TAKŻE: Sukces Biało-Czerwonych! Mamy finał mistrzostw świata!

 

W tym decydującym wyścigu rywalizowałaś z dwoma Kanadyjkami Jamie Macdonald i Kim Boutin oraz Koreanką Choi Minjeong i Chinką Qu Chunyu. Byłaś jedyną Europejką w tym wielkim finale.

 

To prawda i czułam się jako wyróżniona dziewczyna, choć wszystko zrobiłam swoimi siłami. W tamtych czasach "pięćsetka" wyglądała trochę inaczej niż obecnie. Wtedy to był taki dystans, w którym po prostu się startowało i jechało się do mety tyle, ile było w nogach. Nie było zbyt dużo sytuacji, gdzie można było wyprzedzić rywalki, albo choćby zaplanować taki manewr. Często było tak, że tak jak wystartowałyśmy, tak już w takiej kolejności dojeżdżałyśmy do mety. Trzeba było się "złapać" za zawodniczką i kurczowo trzymać się jej i nie puszczać praktycznie do samego końca. Wtedy to mi wychodziło. W hierarchii ten medal mistrzostw świata jest o jeden stopień niżej od medalu olimpijskiego. Czasami trochę żałuję, że to się nie przełożyło na wynik kilka tygodni wcześniej podczas startu w Pjongczangu.

 

Miałaś już wtedy na swoim koncie medale zdobyte w zawodach pucharu świata. Czy wtedy w 2018 roku zdobycie srebra mistrzostw świata było dla Ciebie jakimś większym wyzwaniem w porównaniu do medali zdobywanych w rywalizacji w pucharze świata?

 

Wtedy to nie było dla mnie dużej różnicy i nawet na to nigdy nie zwracałam większej uwagi. Po prostu jechałam swoje i tyle. Mistrzostwa świata są innymi zawodami w porównaniu do rywalizacji w pucharze świata. Wtedy przepisy były takie, że wszystkie zawodniczki startowały na każdym dystansie, nie tylko na wybranych, jak to ma miejsce obecnie. Były sytuacje, że zawodniczki, które specjalizują się na długich dystansach, nie startowały w pucharze świata na przykład na 500 metrów. Przykładowo z trzydziestu, czterdziestu osób, które startowały w pucharze świata na tym dystansie, robiła nam się większa liczba startujących i tym samym mieliśmy większą liczbę biegów do przejechania. Było trudniej, bo skoro startowało więcej zawodniczek, to inaczej były rozstawione tory.

 

Miałaś wtedy problem z odpowiednią aklimatyzacją przed zawodami w Montrealu?

 

W porównaniu do czasów obecnych mieliśmy wtedy bardzo mały budżet. Nie było tylu zgrupowań, a także sprzętu, jaki mamy obecnie. Z tego, co sobie przypominam, to wtedy przylecieliśmy do Kanady praktycznie na ostatni "dzwonek", a więc tuż przed samymi zawodami. Pamiętam, że na pewno była ze mną trenerka Urszula Kamińska. Nie pamiętam, czy był wtedy z nami fizjoterapeuta czy osoba odpowiedzialna za przygotowanie nam sprzętu. Teraz pod tym względem to wygląda zdecydowanie lepiej.

 

Jakie myśli towarzyszyły Ci wtedy, kiedy przekroczyłaś linię mety i zostałaś wicemistrzynią świata? Pamiętasz jeszcze ten moment?

 

Oczywiście, że pamiętam. Po tym sukcesie zostałyśmy razem z trenerką "powieszone" na naszym białostockim lodowisku. Mamy zdjęcie po moim finiszu, gdy trenerka czeka na mnie z otwartymi rękami, a ja do niej podjeżdżam. W tamtym czasie to była jedyna osoba, z którą miałam możliwość cieszyć się ze zdobycia tego srebrnego medalu i z którą chciałam się cieszyć z tego sukcesu. Trenerka wykonała bardzo dużo świetnej pracy. Wtedy kadra była "rozsypana" na części. Ja trenowałam w Białymstoku. Pamiętam, że wtedy dzieci przyjeżdżały na lodowisko i pomagały mi w treningach, podobnie jak zawodnicy, którzy już w tym czasie zakończyli już starty w tamtym sezonie. Musiałam wtedy sama "dociągnąć" ten sezon do końca.

 

Po otrzymaniu medalu zrobiłaś sobie jakiś prezent?

 

Raczej nie przypominam sobie nic takiego szczególnego. Wtedy nawet się nad tym specjalnie nie zastanawiałam. Jeździłam po prostu na zawody i jak wychodziło to super. Leciałam na tym "flow", które mnie niosło, cieszyłam się z każdego wyniku. Gdy jakiś start mi nie wyszedł zbyt dobrze, to nie byłam jakoś specjalnie zła. Po prostu cieszyłam się z tego, że mogę jeździć na łyżwach i robić to, co lubię. Z każdego małego momentu czy wyniku, wziąć coś dobrego. Wtedy nie byłam do końca świadoma z tego, co się działo dookoła mnie, byłam szczęśliwa, że mogłam startować. Oczywiście, szum medialny szybko do mnie dotarł, pojawiły się wywiady. Pamiętałam tylko, że wracając do Polski, miałam z trenerką spotkanie u ówczesnego ministra sportu pana Witolda Bańki. Zaprosił nas do siebie i tam przez chwilę świętowaliśmy ten sukces odniesiony w Kanadzie.

 

A po przylocie do Polski miałaś czas na takie spokojne delektowanie się tym sukcesem?

Raczej czegoś takiego nie było, ale miałam jeden taki miły dzień w moim rodzinnym Białymstoku. Razem z Piotrem (Michalskim przyp. red.) poszliśmy do restauracji i pamiętam, że wyszedł do nas właściciel lokalu i choć znaliśmy się już wcześniej, to wtedy pogratulował mi sukcesu i powiedział, że dzisiaj restauracja płaci. To było wtedy dla mnie takie "wow" i trochę czułam się skrępowana tą sytuacją, choć było to dla mnie bardzo miłe. I tego samego dnia, gdy poszłam do swojej ulubionej kawiarni, to tam też właściciel pogratulował mi tego sukcesu w Kanadzie i powiedział, że dzisiaj zmawiam na jego koszt. To były takie miłe sytuacje.

 

A jakie masz miłe wspomnienia, poza tymi sprzed sześciu lat z Montrealu, związane ze swoimi startami w mistrzostwach świata?

 

Od razu na myśl przychodzą mi pierwsze mistrzostwa świata, które odbyły się zresztą w Rotterdamie i teraz to wszystko zatoczyło koło, bo zawody tej rangi znowu odbędą się w tym mieście. Wtedy w Holandii byłam tam razem z Magdą Warakomską i Rafałem Anikejem, bo w trójkę uzyskaliśmy kwalifikacje na zawody tej rangi. Pamiętam, że wtedy byłam totalnym "świeżakiem" jeśli chodzi o ten poziom rywalizacji i na 500 metrów uplasowałam się na ósmej pozycji. Wtedy to był bardzo dobry wynik. W kadrze opiekowali się nami Urszula Kamińska i Sebastian Cross i oni opracowali nasz cały plan treningowy. Wspominam te zawody bardzo dobrze, bo w debiucie zanotowałem naprawdę niezły wynik. Popełniłam błąd, ale na szczęście mogłam go jeszcze poprawić w następnym wyścigu, bo wydarzyła się podobna sytuacja. Pamiętam doskonale te zawody, bo z jednej strony były moimi pierwszymi, a po drugiej ta cała oprawa, otoczka i wszystko to, co działo się właśnie w Rotterdamie, nie pozwala mi o tym zapomnieć. Całe zawody były świetnie zorganizowane nie tylko dla zawodników, ale także dla kibiców.

 

A te mniej przyjemne momenty związane z Twoimi startami w mistrzostwach świata?

 

Wydaje mi się, że to były te ostatnie zawody z zeszłego roku, które odbyły się w Korei Południowej. Wtedy coś się popsuło na koniec sezonu i nie zadziałało w Seulu. Mentalnie chciałam się tam się uplasować najwyżej, jak tylko mogłam. Cały sezon w moim wykonaniu był stabilny i na super poziomie, zdobyłam zresztą też medal mistrzostw Europy. Chciałam też wreszcie zdobyć medal na zawodach mistrzostw świata. Niestety, ale wtedy coś poszło nie tak i doskonale pamiętam moją frustrację. Wielką na tyle, że aż rzuciłam telefonem o ścianę, bo we mnie w środku wszystko się kumulowało i byłam tak zła na to, co tam działo. Na sprzęt i na moją formę, dosłownie na wszystko. Nie jestem osobą, która mówi o takich rzeczach na zewnątrz, ale rozmawiam ze sobą w środku. I właśnie w środku obwiniałam to, co było obok mnie. Jedyny żal jaki miałam wtedy do siebie, jeśli chodzi starty w Seulu, to było to, że nie zaufałam bardziej swojej intuicji. Pamiętam, że na ostatni dzień zawodów zmieniłam płozy na takie, w które tylko ja wierzyłam. Żałuję, że nie zrobiłam tego wcześniej, bo wtedy udowodniłam sobie, że to nie było to, o co obwinialiśmy siebie do końca.

Przejdź na Polsatsport.pl

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Przeczytaj koniecznie