Pindera: Widziałem cud
Byłem, widziałem i opisałem historyczne zwycięstwo polskich hokeistów w pamiętnym meczu ze Związkiem Radzieckim w katowickim „Spodku”.
To był 8 kwietnia 1976 roku, dokładnie 40 lat temu. Kiedy Polacy zdobywali kolejne bramki wypełniony do ostatniego miejsca „Spodek” przypominał beczkę z prochem. Odnosiło się wrażenie, że za chwilę wybuchnie i odleci.
Byłem wtedy studentem I roku Wydziału Prawa i Administracji UMCS w Lublinie i reporterem studenckiego radia „Centrum”. Stworzyłem tam redakcję sportową i pomyślałem, że warto wybrać się do Katowic. Gdyby jednak nie pomoc Witolda Domańskiego, ojca Witka Domańskiego jr z Eurosportu, a wtedy z „PS”, wizyta w Katowicach byłaby niemożliwa. Budżet radia „Centrum” bowiem był więcej niż skromny.
Na szczęście Pan Witold, ceniony wtedy dziennikarz „PS” i rzecznik prasowy hokejowych MŚ (1976), nie tylko mnie tam akredytował, ale dał też bilety na wszystkie mecze i załatwił całkiem sympatyczne locum gratis.
Samego meczu nigdy nie zapomnę. I to nie tylko dlatego, że wyjazd na te mistrzostwa zaowocował praktyką w TVP kilka miesięcy później podczas montrealskich igrzysk olimpijskich, oraz pracą w tym zawodzie do chwili obecnej. Ten mecz po prostu był inny niż wszystkie, bo skazywany na kolejną klęskę kopciuszek upokorzył króla, więcej, on go upokorzył. I nie zapomnę jak bramkarz Wiktor Sidelnikow zjeżdżał do boksu przy stanie 4:1 dla Polaków. Miał łzy w oczach, czuł się winny, choć nikt nie mógł mieć do niego pretensji. Zastąpił go słynny Wiktor Trjetiak i też puścił dwa gole. Na naszych hokeistów i Andrzeja Tkacza, który stał w bramce, nie było tego dnia silnych. Legendarni napastnicy „sbornej”: Walery Charłamow, Aleksandr Jakuszew czy Aleksandr Malcew, robili wszystko, by go pokonać, ale nie dawali rady. Cały „Spodek” wrzeszczał: Andrzej, Andrzej trzymaj się ! – a ten dokonywał cudów.
Pamiętam doskonale trenera radzieckich hokeistów, Borisa Kułagina, jak wściekał się na konferencji prasowej. Nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Ale powiedział wtedy znamienne zdanie: Jeszcze się tak nie cieszcie, bo może się zdarzyć, że spadniecie z grupy A!
I wykrakał, ale o tym później.
W polskiej prasie o wygranej hokeistów pisano mniej niż na to zasługiwali. Takie były czasy. W TVP pokazano wygraną ze Związkiem Radzieckim z odtworzenia, tylko w radiu transmisja była na żywo. Ja do swojego studenckiego radiowęzła, jak to określił jeden z dziennikarzy w krótkiej rozmowie ze mną, mogłem mówić bez większych ograniczeń. Były więc telefoniczne relacje z meczów, wywiady i komentarze. Poznałem wtedy kilku zagranicznych dziennikarzy. Jeden z nich, młody korespondent z Moskwy umożliwił mi rozmowę z Charłamowem. Był jego kolegą, razem grali w brydża.
Walerka okazał się bardzo sympatycznym, skromnym człowiekiem, ale to nie był długi wywiad. Pamiętam też, że radzieccy hokeiści ubrani byli w popularne kilka lat wcześniej w Polsce, tzw. „szwedki” i wszędzie chodzili razem.
A ich dziennikarze po meczu z Polakami mieli problem, bo nie wiedzieli jak poradzić sobie z nazwiskiem Jobczyk, które w języku rosyjskim nie kojarzy się raczej z hokeistą. Jobczyk zdobył trzy bramki, więc nie było możliwości go pominąć. Myśleli, myśleli i wymyślili: Jobczyk został Szopczikiem.
A Kułagin swoją drogą miał rację. Nasz zespół w ostatnim meczu przegrał z RFN 1:2 i spadł do grupy „B”. Decydujący o klęsce Polaków strzał, na 21 s przed końcem zepchnął ich w przepaść. Drugiego cudu w „Spodku” już nie było. Cieszyli się Niemcy, nasi płakali. A ja przepełniony krańcowymi uczuciami wracałem do Lublina, sesja letnia na prawie była wtedy wyjątkowo ciężka.
Przejdź na Polsatsport.pl
Komentarze