Fortuna, Małysz, Stoch... Polscy skoczkowie narciarscy na igrzyskach olimpijskich

Zimowe
Fortuna, Małysz, Stoch... Polscy skoczkowie narciarscy na igrzyskach olimpijskich
fot. PAP
Kamil Stoch w Soczi. / fot. PAP

Skoki narciarskie – najpopularniejsza zimowa dyscyplina sportu w naszym kraju – przyniosła Polsce wiele sukcesów na igrzyskach olimpijskich. Pierwsze złoto zdobył w 1972 w Sapporo Wojciech Fortuna. Trzy dekady później nadszedł czas medalowych żniw Adama Małysza. Po nim nastała era Kamila Stocha – podwójnego mistrza olimpijskiego z Soczi.

W całym dorobku medalowym Polaków na zimowych igrzyskach olimpijskich (6 złotych – 7 srebrnych – 7 brązowych) najwięcej, bo aż siedem krążków wywalczyli właśnie skoczkowie (3 złote – 3 srebrne – 1 brązowy).

 

Pjongczang 2018: Skoki narciarskie. Sprawdź terminarz

 

Warto podkreślić, że reprezentanci Polski, począwszy od 1924 roku wystąpili w konkursach skoków narciarskich na każdych kolejnych zimowych igrzyskach.

 

33 metry na początek

 

Impreza, która odbyła się w Chamonix w 1924 roku nosiła nazwę "Tygodnia sportów zimowych", dopiero kilka lat później została oficjalnie uznana za I Zimowe Igrzyska Olimpijskie. Do Francji udała się skromna polska ekipa, która wystawiła m.in. dwóch reprezentantów w konkursie skoków. Ostatecznie wystartował tylko jeden.

 

Pionierem był Andrzej Krzeptowski. 20-letni zakopiańczyk uzyskał odległości 33,0 m oraz 32,0 m, i został sklasyfikowany na 21. miejscu. Najdłuższy skok tamtego konkursu oddał Amerykanin Anders Haugen, który wylądował na 50 metrze, a złoto zdobył Jacob Tullin Thams, Norweg dwukrotnie uzyskał 49 m.

 

Krzeptowski wziął jeszcze udział w biegu na 18 km i kombinacji norweskiej. Wystartował również cztery lata później na igrzyskach w Sankt Moritz, gdzie był nawet chorążym reprezentacji Polski. W konkursie skoków zajął tym razem 27. miejsce.

 

Karierę zakończył po mistrzostwach świata w Zakopanem w 1929 roku. W czasie II wojny światowej był aktywnym działaczem kolaborującego z Niemcami Komitetu Góralskiego, za co dostał wyrok śmierci od AK. Na początku 1945 roku wpadł w ręce NKWD i popełnił samobójstwo w więzieniu.

 

Marusarz blisko podium

 

W narciarstwie okresu przedwojennego dominowała wszechstronność. Najlepszym tego przykładem był Bronisław Czech. Reprezentował Polskę na trzech zimowych igrzyskach (1928–36); startował zarówno w skokach (najlepszy wynik – 12. miejsce w Lake Placid w 1932 roku), w kombinacji norweskiej, w biegu na 18 km, w sztafecie 4x10 km, ale również w kombinacji alpejskiej.

 

Zawodnikiem wszechstronnym był również najlepszy polski skoczek tamtego okresu – Stanisław Marusarz. Na igrzyskach zadebiutował w 1932 roku, w wieku 18 lat. W drugiej połowie lat trzydziestych należał do ścisłej światowej czołówki skoczków narciarskich, co potwierdzał na najważniejszych imprezach: 4. miejsce MŚ 1935, 5. miejsce IO 1936, 2. miejsce MŚ 1938, 5. miejsce MŚ 1939...

 

Stanisław Marusarz i Bronisław Czech w Ga-Pa. / fot. NAC

 

Piąta lokata wywalczona w konkursie skoków w Garmisch-Partenkirchen w 1936 roku to największy sukces polskiego sportowca na zimowych igrzyskach przed wojną. Tym większy, że Marusarz tuż przed zawodami walczył z grypą, miał wysoką gorączkę, a w konkursie wystartował mimo przeciwwskazań lekarza. Po próbach na odległość 73 m i 75,5 m do podium zabrakło Polakowi 7,3 pkt.

 

Wojna zabrała Marusarzowi najlepsze lata kariery. W czasie okupacji działał jako kurier, przeprowadzał ludzi przez granicę i przewoził informacje dla polskiej ambasady w Budapeszcie; schwytany przez Niemców popisał się brawurową ucieczką z więzienia na Montelupich w Krakowie.

 

Po wojnie wrócił do sportu. Wciąż był najlepszy w Polsce, nie zdołał już jednak nawiązać rywalizacji ze światową czołówką. Wystartował jeszcze w 1948 roku w Sankt Moritz i cztery lata później w Oslo. W 1956 roku, w wieku 42 lat pojechał na swe piąte igrzyska do Cortina d'Ampezzo, ale ostatecznie nie wziął udziału w zawodach, wystąpił jednie w roli przedskoczka.

 

Tło dla najlepszych

 

Po wojnie, mimo kilku medalowych nadziei polscy, skoczkowie długo byli tłem dla najlepszych.

 

Przed igrzyskami w Squaw Valley w 1960 roku kandydatem do złotego medalu był Zdzisław Hryniewiecki. 21-letni zawodnik z Bielska-Białej, jeden z największych talentów w historii polskich skoków, miał wówczas znakomity początek sezonu. 9 stycznia w Oberwiesenthal w świetnym stylu pokonał najlepszego wówczas skoczka świata – Helmuta Recknagela.

 

Niestety, znakomicie zapowiadającą się karierę Hryniewieckiego przerwał tragiczny upadek na skoczni Wisła-Malinka, który miał miejsce tuż przed wyjazdem na igrzyska. W jego wyniku zawodnik został sparaliżowany i do końca życia poruszał się na wózku inwalidzkim.

 

W Innsbrucku w 1964 roku o medale walczyć mieli m.in. Antoni Łaciak – wicemistrz świata z Zakopanego (1962) oraz kolejny wschodzący talent polskich skoków – Józef Przybyła. 19-latek jechał na igrzyska po znakomitym występie na Turnieju Czterech Skoczni; był o krok od zwycięstwa w tej imprezie, jednak upadek w ostatnim skoku zepchnął go na 7. miejsce w klasyfikacji generalnej. Co ważne, Polak był też wówczas rekordzistą olimpijskiej skoczni Bergisel (95,5 m).

 

Na igrzyskach sukcesu jednak nie było. Łaciak po słabym występie na normalnej skoczni (34. miejsce), na dużej już nie wystartował. Przybyła na normalnym obiekcie spisał się znacznie lepiej, ale wystarczyło to jedynie na drugą dziesiątkę. W drugim konkursie dobrze zaczął, po pierwszej próbie (92 m) był czwarty, ale kolejne (skakano trzy serie, z których dwie zaliczane były do końcowej klasyfikacji) były już słabsze. Został sklasyfikowany na 9. miejscu, co i tak było najlepszym wynikiem polskiego skoczka po wojnie.

 

Cztery lata później, na igrzyska do Grenoble Przybyła jechał po kontuzji i bez formy, przez co nie liczył się w walce o medale. Na dużej skoczni zajął 14. miejsce, co było najlepszym wynikiem Polaka na tamtych zawodach.

 

Uśmiech Fortuny w Sapporo

 

Długo oczekiwany medal pojawił się niespodziewanie. To była jedna z największych sensacji w historii skoków: nieznany nikomu zawodnik z Polski sięgnął po złoty medal na dużej skoczni w 1972 roku w Sapporo.

 

Wojciech Fortuna na igrzyska do Japonii miał w ogóle nie pojechać. W olimpijskiej kadrze znalazł się w ostatniej chwili, gdy działacze PZN ugięli się pod naciskiem mediów. Już na normalnej skoczni Miyanomori 19-letni zakopiańczyk udowodnił, że była to słuszna decyzja. Niespodziewanie zajął 6. miejsce, co było najlepszym wynikiem Polaka od czasu występu Marusarza w Ga-Pa.

 

Wojciech Fortuna w Sapporo. / fot. PAP

 

Na dużej skoczni Okurayama, w dniu święta narodowego Japonii (11 lutego, Dzień Pamięci Założenia Państwa) gospodarze liczyli na powtórkę z pierwszego konkursu, w którym zajęli całe podium. Bohaterem zawodów był jednak Fortuna. W pierwszej serii oddał skok życia – na nieosiągalną dla rywali odległość 111 m, za który otrzymał bajeczną notę 130,4 pkt!

 

Po tej próbie sędziowie przerwali na moment konkurs, rozważając nawet unieważnienie pierwszej serii. Ostatecznie dokończono ją, a w drugiej próbie prowadzący w zawodach Polak osiągnął zaledwie 87,5 m, czyli blisko 25 m bliżej od rekordowego skoku. Co najważniejsze, zdołał utrzymać przewagę. Atakującego z 13. pozycji Szwajcara Waltera Steinera wyprzedził o 0,1 pkt! W czołówce panował straszny ścisk, zwycięzcę od czwartego zawodnika dzieliło ledwie 0,7 pkt.

 

Fortuna zdobył pierwszy złoty medal zimowych igrzysk dla reprezentacji Polski, a jednocześnie krążek numer 100. w historii polskiego olimpizmu. Występy w Sapporo były jedynym międzynarodowym sukcesem utalentowanego skoczka. Po powrocie do Polski zbyt długo świętował olimpijski triumf i w kolejnych sezonach nic wielkiego już nie pokazał.

 

Między Fortuną a Małyszem

 

Gdy rozpoczynały się kolejne igrzyska – w 1976 roku w Innsbrucku – Fortuna zawodową karierę miał już właściwie za sobą. Polscy kibice liczyli na to, że w stolicy Tyrolu dobrze zaprezentuje się Stanisław Bobak. 19-letni skoczek z Zębu miał za sobą udane występy w Turnieju Czterech Skoczni (1975 – 5. miejsce, 1976 – 6.), niestety na tamtych igrzyskach niewiele zdziałał.

 

W samym środku okresu gierkowskiej propagandy sukcesu nastąpił blamaż polskich sportowców w Innsbrucku, a w krajobraz klęski wpisali się również skoczkowie. Najlepszym wynikiem było 28. miejsce Bobaka na normalnym obiekcie...

 

Cztery lata później w Lake Placid było już znacznie lepiej. Polscy skoczkowie znów jechali na igrzyska z medalowymi nadziejami. Zarówno Bobak, jak i Piotr Fijas (dwukrotnie) wygrali przed igrzyskami w zawodach Pucharu Świata.  

 

Na skoczni normalnej Bobak miał szansę na podium. Po pierwszej serii zajmował czwartą pozycję (86,0 m), druga próba nie była już jednak tak udana. Polak wylądował na 82. metrze i nie tylko nie zaatakował czołowej trójki, ale też spadł w końcowej klasyfikacji na 10. miejsce. Słabo wypadł Fijas – w drugiej serii skoczył zaledwie 59,0, na dodatek z upadkiem i zajął dopiero 47. (przedostatnie) miejsce. To niepowodzenie odbił sobie na dużym obiekcie, gdzie uplasował się na czternastym miejscu, jako najlepszy z Polaków.

 

Piotr Fijas w Sarajewie. / fot. PAP

 

Po zakończeniu kariery przez Bobaka na początku lat osiemdziesiątych, Fijas był jedynym Polakiem aspirującym do miejsca w światowej czołówce. Miał swą medalową szansę na igrzyskach w Sarajewie, na które pojechał po kontuzji kolana. W pierwszej serii zawodów na normalnej skoczni uzyskał 87 m i zajmował piąte miejsce, tracąc 1,5 pkt. do podium. W drugiej uzyskał metr dalej, ale w słabszym stylu i spadł na siódme miejsce. Na dużym obiekcie był siedemnasty. Cztery lata później w Calgary blisko 30. letni skoczek zamknął czołową dziesiątkę na normalnej skoczni, a na dużej był trzynasty.

 

Fijas był bez wątpienia najlepszym polskim skoczkiem tamtej dekady. Poszukiwania jego następcy nie przyniosły wówczas rezultatu. Choć działacze, wciąż mając w pamięci przypadek Fortuny, nie wahali się wysyłać na igrzyska młodych zawodników (Janusz Malik – Sarajewo, Jan Kowal – Calgary), nie zdołali oni zawojować olimpijskich skoczni.

 

Po zakończeniu kariery przez Fijasa, w polskich skokach nastała pustka – przez wiele sezonów żaden z zawodników nie był w stanie zbliżyć się do światowej czołówki.

 

Na ZIO Albertville 1992 pojechał tylko jeden reprezentant Polski w skokach – Zbigniew Klimowski. Niestety, z powodu przeziębienia nie mógł wystartować na skoczni normalnej (był to pierwszy i jedyny w historii igrzysk konkurs indywidualny bez udziału polskiego skoczka), a na zawody na dużym obiekcie wykurował się na tyle, by wystartować i zająć w nich 49. miejsce.

 

W kolejnych latach doszła do głosu nowa fala skoczków, którą reprezentowali Wojciech Skupień, Robert Mateja i przede wszystkim Adam Małysz. Mieli oni nawiązać walkę ze światową czołówką. Jako pierwszy na igrzyskach zaprezentował się Skupień – jedyny reprezentant Polski na skoczni w Lillehammer; 17-latek zdołał wywalczyć 31. miejsce na skoczni K-120 i 29. lokatę na K-90.

 

Medalowe loty "Orła z Wisły"

 

Na igrzyska w Nagano Polska wysłała już pięciu skoczków (Małysz, Skupień, Mateja, Łukasz Kruczek, Krystian Długopolski), dzięki czemu po raz pierwszy wystawiono zespół w konkursie drużynowym. Największą nadzieją był Małysz, który rok wcześniej odniósł w Japonii dwa zwycięstwa w zawodach Pucharu Świata (w Sapporo i na olimpijskiej skoczni w Hakubie). Sezon 1997/98 zaczął co prawda bardzo słabo, ale liczono na przebudzenie utalentowanego skoczka na igrzyskach. Niestety, nic z tego nie wyszło. Małysz był wówczas zupełnie bez formy i zajął w obu konkursach odległe miejsca: 51. na normalnej i 52. na dużej skoczni. Zdecydowanie lepiej zawody w Japonii wspomina Skupień – 11. zawodnik konkursu na dużym obiekcie.

 

Ciąg dalszy na stronie 2↓

Robert Murawski, Polsat Sport
Przejdź na Polsatsport.pl

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Komentarze

Przeczytaj koniecznie