Kowalski po weekendzie: Bayern hamuje karierę Lewandowskiego
Robert Lewandowski w ciągu kilku dni w ubiegłym tygodniu wbił dla Bayernu cztery gole, świetnie gra w Bundeslidze, Lidze Mistrzów, zarabia kolosalne pieniądze, teoretycznie wciąż ma szanse na zaszczytne trofea, ale... W futbolu istotne są też tendencje, a widać coraz wyraźniej, że Bayern w obecnej formule jest ekipą raczej schyłkową, a nie rozwojową. I zwyczajnie szkoda Roberta na taką drużynę, bo chyba nikt nie zaprzeczy, że poradziłby sobie w każdej lepszej.
Bayern przegrał prestiżowy „Der Klassiker” z Borussią Dortmund 2:3 i ma od lidera siedem punktów mniej, notując najgorszy strat od sezonu 2010/11. To jeszcze nie jest oczywiście strata nie do odrobienia. W Lidze Mistrzów też, mimo krytyki, Bawarczycy prowadzą przed Ajaksem na dwie kolejki przed końcem fazy grupowej. Nikt, kto śledzi te rozgrywki, nie powie jednak, że to jest ekipa przynajmniej tak dobra jak w poprzednim sezonie.
Jest ewidentnie słabsza, gra dużo gorzej, mniej efektownie i efektywnie. Ribery i Robben mocno się postarzeli, a tacy gracze jak Gnabry, Goretzka czy nawet Wagner to jest jednak półka niżej niż ta Lewandowskiego i spółki z poprzednich sezonów. Do tego trener Kovac to też inna liga niż Heynckens, Guardiola czy Ancelotti, którzy ustawiali zespół i dobierali skład w ostatnich latach. Jednym zdaniem: Bayern wciąż jest firmą, ale taką, w której baterie są na wyczerpaniu.
„Lewy” ma się w niej oczywiście dobrze, ale dziś jest oczywiste, że zatrzymanie go na siłę w minionym okienku transferowym przyhamowało jego rozwój. Przecież jeśli nawet znów wbije około 30 goli w Bundeslidze, czy nawet zostanie królem strzelców to i tak będzie dla niego dreptanie w miejscu. Liga Mistrzów? Skoro w poprzednim sezonie, gdzie jeszcze znacznie więcej rzeczy w klubie dobrze się zazębiały, po wyjściu z grupy udało się wyeliminować tylko Besiktas i z trudem Sevillę, to trudno zakładać, że szklany sufit jest teraz ustawiony dla mistrzów Niemiec wyżej niż na ćwierćfinale.
A przecież tylko sukces w tych rozgrywkach mógłby Roberta wbić na jeszcze wyższy poziom czy też pozwolić mu zawalczyć o jakieś godne miejsce w prestiżowych indywidualnych klasyfikacjach. Po to Hoeness i Rummenigge upierali się przy jego pozostaniu. Wydawało im się, że właśnie w klubie, gdzie wszystko jest jemu podporządkowane będzie w stanie pociągnąć ekipę po trofeum, które udało mu się zdobyć ostatnio w 2012 jeszcze bez Polaka w składzie.
Ale chyba się przeliczyli, bo nasz as nie jest typem zawodnika, który przedrybluje pięciu rywali i strzeli gola jak Messi. Nie dość, że sam miewa chwile słabości, jak w końcówce poprzedniego sezonu, zwłaszcza na arenie międzynarodowej, to jeszcze potrzebuje instrumentów, czyli mocną ekipę. Dziś wychodzi na to, że wówczas, gdy wiosną udzielał mocnego wywiadu „Der Spiegel”, zarzucając swoim szefom bierność na rynku transferowym nie tylko grał na alibi, ale miał dużo racji.
Oczywiście, że natychmiast odezwą się eksperci, którzy przypomną, że Lewandowski sam przedłużył kontrakt, na bajecznych warunkach deklarując chęć pozostania w Monachium na kolejne lata, nikt go do tego nie zmuszał, nikt mu nie robi krzywdy, a umowy trzeba wypełniać. Wszystko racja. Tyle, że transfery i skracanie umów to jest integralna część futbolowego biznesu. A zatem jeśli jakaś furtka zostanie w Bayernie uchylona, Lewandowski powinien jeszcze raz spróbować się w nią wcisnąć. Owszem, latem o odejściu Polaka władze Bayernu nie chciały słyszeć, a Real Madryt, który był marzeniem zawodnika nie był aż tak zdeterminowany, aby psuć sobie relacje z tradycyjnym dobrym partnerem biznesowym. Kilka miesięcy to jednak w europejskiej piłce czasem szmat czasu...
Przejdź na Polsatsport.pl
Komentarze