Iwanow z Maroka: W poszukiwaniu nowego Ziyecha
Korzystając z uroków popołudniowego, marokańskiego słońca spojrzałem na flashcore’a, jakie spotkanie znajdę na kanale Bein Sports. W wybranej przeze mnie zakładce „ulubione rozgrywki” pojawiła się tylko Anglia i Puchar Ligi. Niżej pozostałe kraje w kolejności alfabetycznej. Pierwsza pojawiła się Algieria, więc postanowiłem sprawdzić, czy przypadkiem nie gra tego dnia Maroko. Jest, w tym jeden mecz w Agadirze! Zaczyna się za kwadrans. Błyskawiczna decyzja - jadę! W poszukiwaniu nowego Ziyecha…
Wicelider tabeli miejscowy zespół Hassania Union Sport D’Agadir gra z szóstą Moloudią D’Oujda. W Agadirze są dwa stadiony. Jeden oddalony od hotelu o nieco ponad kwadrans spacerem. Tam na budynku mieści się logo klubu, centrum medyczne, butik i znajduje się kilka boisk, gdzie trenują adepci miejscowej szkółki. Boisk - z oględnie mówiąc – różną nawierzchnią, na pewno nie taką, którą określa się mianem dywanowych. Nikomu to jednak nie przeszkadza. Dzieciaki trenują z zacięciem radością.
Drugi obiekt, ten nowszy i większy, Stade De Agadir, zwany tu także jako Stade Ardar, znajduje się poza miastem. Wydawało mi się, że jest to w tym mieście coś rodzaju naszego Narodowego. Ale okazuje się, że to właśnie na tym obiekcie, a nie na stadionie, na który chciałem się udać pieszo od dawna gra HUSA. Taką informację otrzymuję na recepcji. I dobrze, że coś mnie tknęło, żeby się zapytać. Jest już trochę po 18-stej, w godzinach szczytu podróż na właściwy stadion może potrwać do pół godziny. Zdążę więc tylko na drugą połowę. Ale ruszam.
Dopiero później dojdę do wniosku, że podróż zdezelowaną małą Dacią, w której istnieje co prawda pas, ale miejsce do jego wsadzenia już dawno nie nadaje się do użytku, przyniesie mi więcej emocji niż drugie 45 minut na stadionie… Przejścia dla pieszych nie należą bowiem do najbezpieczniejszych dla przechodniów. Po drodze zabieramy jeszcze pasażera, którym okazuje się zmiennik Mohammeda, który ma mnie odwieźć po meczu do hotelu. Choć nie chce mi się początkowo w to wierzyć, facet czeka na mnie o wskazanej porze w umówionym miejscu. Mimo, że po angielsku mówi tyle, co ja po arabsku…
Pod Stade de Agadir mnóstwo policji i służb porządkowych. Te drugie ubrane w bluzy HUSA i charakterystyczne czerwone czapeczki z logo klubu. Kasa jeszcze na szczęście otwarta, Kupuję bilet za 50 dirhamów (około 20 złotych) choć są i takie za 250. Strefa Gold. Dla specjalnych gości i pewnie z „wyszynkiem”. Wchodzę i pierwszy widok zapiera dech w piersiach. Trwa przerwa i pod ścianą jeszcze przed wejściem na trybunę, przy zapadającym zmroku pogrążeni w modlitwie mężczyźni na kolanach. Zwróceni oczywiście w stronę Mekki. Rzut oka na stadionowy zegar. 0-0. Nic jeszcze nie straciłem.
Na czterdziestotysięczniku na oko kilkanaście tysięcy osób. Publiczność zróżnicowana. Sporo dzieciaków w bluzach „Ecole HUSA”, którzy oglądają swych starszych kolegów. Chłopcy zajadają się sprzedawanymi tu wafelkami o swojsko brzmiącej nazwie „Delicje”, które schodzą jak ciepłe bułeczki przekazywane chętnym z olbrzymich kartonów. „Młyn” znajduje się za jedną bramek, pod zegarem i faktycznie prezentuje się barwnie. Po zdobytej przez HUSA bramce – a ściślej mówiąc samobóju – w ruch idą światełka smartfonów. Satysfakcja jest o tyle większa, że wcześniej HUSA nie wykorzystuje rzutu karnego. Najciekawsze jest to, co dzieje się przy zmianach. Część kibiców wygwizduje schodzącego, ale mający na temat jego gry inne zdanie wstają protestując. Zachęcają by jednak bić mu brawo. Rozpoczyna się dyskusja na słowa i gesty. Podobnie jest gdy ktoś rusza na rozgrzewkę. Jak widać i w Maroku każdy widzi mecz i formę piłkarzy nieco inaczej.
Poziom spotkania? A w zasadzie drugiej połowy? Niezły, choć spodziewałem się więcej technicznych fajerwerków. Dużo jest indywidualnych akcji, dryblingów, prób pójścia na przebój, mniej grania podaniami i koronkowych akcji. Im bliżej końca tym więcej szukania prostszych rozwiązań i dośrodkowań. Najlepiej prezentuje się Mehdi Oubila. Przypominający sposobem gry Johna Obiego Mikela. Silny, świetnie się ustawiający i „czyszczący” każde niebezpieczeństwo, nie mający kłopotów z rozpoczęciem akcji ofensywnej. Goście raczej nastawieni na kontrę, odważniejsi dopiero w końcówce kiedy bezskutecznie gonili wynik.
W ofensywie żadnego „nowego” Ziyecha niestety jednak nie zobaczyłem. Ale prawdę mówiąc - nie liczyłem na to. Magik z Ajaksu Amsterdam urodził się przecież nie w pobliżu agadirskiej plaży, gdzie od rana do wieczora wszyscy - także dziewczęta - grają w piłkę, a w holenderskim Dronten. I to tam zaczynał kopać, a potem jego talent oszlifowano w Heerenveen i Twente Esnchede. Tak samo jak we francuskim Clairefontaine zaczynał Medhi Benatia z Juventusu, urodzony nad Sekwaną czy Nussair Mazraoui, marokański Holender od 2006 roku kształcony w Amsterdamie.