Siatkówka w czasach zakazanych. Wspomnienie Juliusza Karskiego
To mój umiłowany sport. Jeżdżę na każdą Ligę Światową, Ligę Narodów. Znam zawodników, może nie osobiście, ale bardzo się tym interesuję. Zaczynałem grać bardzo wcześnie, były czasy, że trzeba było to robić pod zmienionym nazwiskiem – opowiadał nam Juliusz Karski, jeden z najstarszych reprezentantów Polski, który zmarł kilka dni temu w wieku 90 lat.
Z ekipą „Atletów” gościliśmy w domu Pana Juliusza przed trzema laty. Pokazał nam swoje bogate archiwum, z pasją opowiadał o swoim ukochanym sporcie, ale także życiu prywatnym. Kim był? Powiedzieć o nim, że był reprezentantem Polski w siatkówce, społecznikiem, osobą prawą i niezwykle zaangażowaną, to jak nic nie powiedzieć. Wraz ze śmiercią Juliusza Karskiego wiele środowisk, w tym polska siatkówka, straciła osobę wybitną, wzór do naśladowania, człowieka, który do ostatnich dni życia pracował dla innych.
„Siatkówka? Mój umiłowany sport" - mówił nam w wywiadzie. - "W 1946 roku po Powstaniu Warszawskim nie mieliśmy gdzie mieszkać, bo nasze majątki i dobra zostały zabrane, a stolica była zniszczona. Wobec tego rodzice umieścili mnie z bratem w internacie u ojców Filipinów w Gostyniu pod Poznaniem. Tam przyjechał młody zawodnik z Krakowa - Roman Potocki, który dobrze grał w siatkówkę. Był juniorem Olszy, która miała nawet mistrzostwo kraju juniorów. Zobaczyłem, jak gra, i troszkę z nim poodbijałem. Powiedziałem mu wtedy, że gra świetnie, ale ja będę lepszy od niego.
Był tam klub Kania Gostyń, a jeden z dyrektorów, który mnie uczył, grał tam w siatkówkę. Widział, jak odbijam piłkę na placu przed szkołą i pewnego dnia zapytał, czy nie chciałbym zagrać u niego w drużynie. Odpowiedziałem, że mogę, ale mam mało czasu, muszę chodzić do szkoły dwa kilometry w jedną stronę. Zaproponował, że mogą po mnie nawet przyjeżdżać na treningi i zacząłem grać w Kani.
Po maturze, kiedy przyjechałem do Warszawy, nie znałem żadnego klubu. Poszedłem do Agrykoli. Trener powiedział mi wtedy: Słuchaj Julek, w pierwszej szóstce grasz u mnie od razu. Dopiero przyjechałem z małej wsi i niewiele umiałem, szczerze mówiąc. Odpowiedziałem: Panie trenerze, ale to będzie ciężka sprawa, bo ciągle UB siedzi, ciągle mieszają i dopatrują się. Byłem zaplutym karłem reakcji. Ankieta wyjazdu za granicę to było sześć stron - rodzice, dziadkowie, pradziadkowie z każdej strony, gdzie mieszkali i co robili. Trener powiedział, że nikt nie będzie mu się wtrącał i on tu decyduje.
Po dwóch tygodniach przyszedł i zrelacjonował, jak pytali go czy nie pamięta, jak niedawno wrócił z Syberii. Próbowali go zastraszyć. Takie były czasy. Przy paszportowych sprawach pytano mnie, co robiłem przy Powstaniu Warszawskim. Odpowiedziałem, że nikt nie dał mi broni do ręki, bo było jej mało, ale ustawiałem barykady z bruku i książek. Mogę nawet pokazać postrzelone książki, które stały na barykadzie. Odpowiedzieli, że szkoda, że nie dali mi broni, bo powinienem tam zdechnąć".
Karski urodził się 26 kwietnia 1931 w majątku we Włostowie w rodzinie ziemiańskiej. Odebrał bardzo staranne wykształcenie, francuskiego uczyła go zatrudniona przez ojca francuska guwernantka, podobnie było z językiem niemieckim. Nienaganne maniery, ujmująca kultura osobista i skromność, kult pracy i zaangażowanie na rzecz innych – to wszystko wyniósł z rodzinnego domu. Po wybuchu wojny ojciec Karskiego wspierał partyzantów, udzielał w swoim pałacu schronienia żołnierzom AK. W 1942 roku rodzina musiała uciekać do Lwowa, dwa lata później przeniosła się do Warszawy, gdzie w kamienicy przy ul. Wiejskiej przeżyła Powstanie Warszawskie.
"Pamiętam okupację, ale jej część przeżyłem na wsi w naszym majątku. Pamiętam rozpoczęcie wojny, jakby to było wczoraj. Siedzieliśmy w piwnicy, zaczęło się bombardowanie. Ojciec połączył się z siostrą z poznańskiego, która przekazała, że ziemian aresztują albo mordują i najlepiej uciekać na wschód. Pojechaliśmy do wujostwa aż za Bug. Wuj usłyszał przez telefon, że Rosjanie weszli 17 września i co robić dalej?
Zjechała się duża grupa arystokratów: Radziwiłłowie, Tyszkiewiczowie, mnóstwo naszych kuzynów i krewnych. Moja babcia Tyszkiewiczówna powiedziała, że zostajemy tu, bo nas fornale kochają. Mój ojciec zdecydował się wrócić z dziećmi pod Niemców. Wróciliśmy już nie samochodami, bo benzynę mieli głównie Żydzi. Nie chcieli nam jej sprzedać, bo widzieli, że wszystko się zmienia.
Pamiętam okupację u nas, co się działo. Pół pałacu zajęte przez Niemców, a dla nas tylko kawałek. Pewnego dnia przyjechał bryczką oficer polski. Okazało się, że od Hubala, którego rodzice dobrze znali przed wojną. Mama zawsze mówiła na niego „piękny Henio”, bo był przystojny. Oficer miał jakąś kartkę, podał służącemu i zaniósł ją ojcu. Ojciec go poprosił do siebie na kawę i herbatę. Przybiegł służący, który mówi: generał idzie. Górną część zajął przecież sztab niemiecki. Ojciec powiedział, że jest zajęty, ale służący nie zatrzymał przecież generała. Wszedł i widział przecież po mundurze, że to Polak, ale generał chciał tylko aprowizacji dla swoich żołnierzy. Przy wyjściu tylko obrócił się i powiedział: ja nic nie widziałem".
W 1946 roku Juliusz wraz z bratem został umieszczony we wspomnianym na wstępie Gostyniu Poznańskim, w gimnazjum ojców filipinów. W 1949 roku wrócił do Warszawy. Rodzina mieszkała na zaadaptowanym przez ojca strychu w kamienicy przy ul. Wiejskiej, należącej do Karskich przed wojną. Juliusz rozpoczął studia w instytucie geologii. W 1951 roku został powołany do reprezentacji Polski w siatkówce. Po ukończeniu uczelni pracował jako geolog, grał też w siatkówkę. Kariery nie skończył, przeniósł się do drużyny oldbojów. Grał w reprezentacji Polski również w tej kategorii wiekowej.
"Już w Gostyniu przed maturą dyrektor powiedział mi, abym się nie gniewał, ale musi mi obniżyć wszystkie stopnie na maturze, bo tak chodzą za mną i się boi. Maturę zdałem i chciałem iść na SGGW. Zdałem egzamin, ale nie przyjęli mnie ze względu na pochodzenie. Nigdzie nie mogłem się dostać. Na geologię dostałem się tylko dlatego, że moi rodzice znali profesora Kemulę. To profesor chemii, a geologia była sekcją chemii. Specjalnie powiększył sekcję geologii o dziesięć osób, przyjął dziewięciu zetempowców i mnie dziesiątego. Na studiach miałem aż sześć komisji dyscyplinarnych wyrzucających mnie.
W siatkówkę grałem na początku nawet pod innym nazwiskiem, bo to było źle widziane. Potem nieco się rozluźniło, a szczególnie po śmierci Stalina, gdy nie było problemów z wyjazdem. Byliśmy przywiązani do klubu tak jak dzisiaj jest przywiązany na przykład Wlazły, który grał wiele lat w jednym klubie. Różnica jest taka, że on gra za bardzo duże pieniądze, a my graliśmy bez pieniędzy, ale spotykaliśmy się i do dziś spotykamy się z zawodnikami, którzy żyją.
Jeżdżę na każdą Ligę Światową i teraz wybieram się także na Ligę Narodów. Znam zawodników, może nie osobiście, ale bardzo się tym interesuję".
Juliusz Karski do końca życia aktywnie udzielał się w środowiskach ziemiańskich. Był prezesem warszawskiego oddziału Towarzystwa Ziemian Polskich, członkiem Zarządu Fundacji Polska Siatkówka oraz inicjatorem spotkań Rodziny Siatkarskiej. Społecznik, filantrop, kawaler maltański, również członek Stowarzyszenia Potomków Sejmu Wielkiego. Odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi.
Przejdź na Polsatsport.pl