Zieliński: Iron Glik Man i fartowny trenerski Wielki Szu nabawili nas Kataru

Piłka nożna
Zieliński: Iron Glik Man i fartowny trenerski Wielki Szu nabawili nas Kataru
Fot. Cyfrasport
Do swojego trenerskiego farta Michniewicz dołożył ogrom pracy, nieprzespane noce pełne rozmyślań nad taktyką, składem i potrafił zaskoczyć, zmylić wszystkich - zarówno dziennikarzy, kibiców, jak i Szwedów. W kadrze młodzieżowej i Legii grał często trójką obrońców, podobnie w sparingu ze Szkocją. Wszyscy spodziewali się, że ze Szwecją będzie podobnie, a tymczasem w Chorzowie wyciągnął asa z rękawa, niczym filmowy Wielki Szu zdecydował się na pokerową zagrywkę i wystawił skład w ustawieniu z czterema obrońcami.

Trzeba docenić walkę i zwycięstwo nad Szwecją, cieszyć się z dziewiątego awansu do finałów MŚ. Nie popadajmy jednak w euforię - Polska na razie gra przeciętnie. Michniewicz pokazał, że potrafi przygotować zespół i taktykę na ważny mecz i ma farta. Zablefował ze Szkocją niczym filmowy Wielki Szu i nagle wypalił z czwórką obrońców. W jednym rozdaniu wygrał dla kibiców mundial, a dla prezesa Kuleszy i PZPN 100 mln zł. Żelazny Glik znów pokazał charakter, zagrał cały mecz z kontuzją.

Od dwóch dobrych generałów wolę jednego, który ma szczęście – miał powiedzieć Napoleon Bonaparte. Oprócz umiejętności, trenerskiego nosa, charyzmy, to szczęście miał nasz najwybitniejszy trener w historii Kazimierz Górski. Sztandarowym tego przykładem legendarny zwycięski remis na Wembley, w którym to meczu trochę cudem i dzięki niesamowitym interwencjom Jana Tomaszewskiego uniknęliśmy porażki.

 

Dzień przed meczem ze Szwecją rozmawiałem z trenerem Jackiem Gmochem, który pracował razem z Górskim, gdy reprezentacja Polski odnosiła największe sukcesy w historii. Powiedział, że Michniewicz ma zalety i wady, ale najważniejsze jest to, że jest fartowny. I odważny. I we wtorek na Stadionie Śląskim polski Mourinho to potwierdził i był – jak wiele razy w czasie swojej kariery - takim szczęśliwym generałem.

Zaskoczył czwórką obrońców i "Beresiem". 

 

ZOBACZ TAKŻE: Ile polscy piłkarze zarobili za awans na MŚ? Gigantyczna suma

 

Do tego farta dołożył też ogrom pracy, nieprzespane noce pełne rozmyślań nad taktyką, składem i potrafił zaskoczyć, zmylić wszystkich - zarówno dziennikarzy, kibiców, jak i Szwedów. W kadrze młodzieżowej i Legii grał często trójką obrońców, podobnie w sparingu ze Szkocją. Wszyscy spodziewali się, że ze Szwecją będzie podobnie, a tymczasem w Chorzowie wyciągnął asa z rękawa, niczym filmowy Wielki Szu zdecydował się na pokerową zagrywkę i wystawił skład w ustawieniu z czterema obrońcami.

 

Co drugi dzień powtarzał, że na lewą obronę, czy na lewe wahadło, marzy mu się zawodnik lewonożny i tego się trzymał, po czym nagle w arcyważnym meczu o awans na mundial w Katarze wystawił na lewej stronie… prawonożnego Bartosza Bereszyńskiego, zamiast lewonożnego Arkadiusza Recy, który zawiódł w spotkaniu ze Szkocją, czy będącego w odwodzie Tymoteusza Puchacza.

 

Nowatorskie kombinacje Michniewicza

 

Było to też dość nowatorskie i skomplikowane, takie kombinatorskie zagranie Michniewicza, bo system gry, ustawienie zespołu, z wyjściowego 4-5-1, zmieniały się w zależności od tego, czy Polacy atakowali, czy bronili. W ofensywie graliśmy w systemie 4-3-2-1. Wówczas Bielik był trzecim defensywnym środkowym pomocnikiem obok Góralskiego i Modera. A momentami była to nawet gra 3-4-2-1, nietypowo z jednym wahadłem. Bo Bereszyński z lewej strony zostawał zwykle z tyłu, ale Cash nie grał na prawej jak typowy boczny obrońca, ale bardziej właśnie jako ofensywny wahadłowy, a momentami prawoskrzydłowy.

 

Gdy broniliśmy, ustawienie Polski zmieniało się w 5-4-1, bo wtedy Bielik z pomocy często dołączał do Glika i Bednarka jako trzeci środkowy obrońca, a Cash i Bereszyński bronili na bokach. Nie było to wcale takie łatwe do zrealizowania i błyskawicznej zmiany ustawienia, przekazania krycia. Ale chaos z tego powodu był tylko momentami.

 

Ryzykowna zagrywka z Góralskim

 

Michniewicz był pierwszym selekcjonerem od lat, który odważył się posadzić na ławce w ważnym meczu Grzegorza Krychowiaka, który nie tylko zawsze wychodził w pierwszym składzie, ale ma też przecież ogromny wpływ na zespół w szatni, tworząc od lat tercet przywódców z Robertem Lewandowskim i Wojciechem Szczęsnym (Kamil Glik, czy wcześniej Jakub Błaszczykowski z Łukaszem Piszczkiem, trzymali się zwykle trochę z boku, ale na boisku tworzyli jedność).

 

Zamiast Krychowiaka niespodziewanie wystawił typowego walczaka i przecinaka Jacka Góralskiego, który w Glasgow… nie złapał się nawet na ławkę rezerwowych, nie było go w 23-osobowej kadrze i powędrował na trybuny. Ryzykował dużo, bo Góralski często łapie żółte i czerwone kartki, było wiele meczów, których nie dograł do końca, zdarzył się nawet taki w kadrze.

 

Cienka żółto-czerwona linia

 

W Chorzowie powinno być w zasadzie tak samo. I znów okazało się, że w tym szaleństwie jest metoda, a Michniewicza ten fart w ważnych meczach nie opuszcza. Po bezsensownym wejściu nakładką w nogę rywala w niegroźnej sytuacji w środku boiska pod koniec pierwszej połowy, Góralski mógł, a nawet powinien zobaczyć czerwoną kartką i zabrać nam zapewne marzenia o mundialu. Włoski sędzia Daniele Orsato był jednak litościwy i pokazał tylko żółtą.

 

Michniewicz balansował w tym momencie na linie nad przepaścią, między piekłem a niebem. Między triumfalną wyprawą na mundial do Kataru, a zakończeniem pracy z kadrą i niechlubnym powrotem do Wronek, była tylko cienka czerwona linia (ewentualna praca w lidze rosyjskiej, do której w ubiegłym roku Czesław przymierzał się pod kuratelą menedżera Mariusza Piekarskiego, została zablokowana przez wojnę). Na szczęście włoski sędzia tę cienką czerwoną linię zamienił na żółtą.

 

Obrona Częstochowy w Chorzowie

 

Przez większość pierwszej połowy gra Biało-Czerwonych wyglądała źle, a momentami koszmarnie. Podobnie jak ze Szkocją mieliśmy ogromne problemy z wyprowadzeniem piłki z własnej połowy. Było takie 10 minut, że Szwedzi zamknęli nas w polu karnym i tylko cudem trzy razy uniknęliśmy straty gola po świetnej interwencji Szczęsnego, desperackim wybiciu piłki przez obrońców i nieporadności Szwedów.

 

ZOBACZ TAKŻE: MŚ 2022: Uczestnicy mundialu. Które drużyny już awansowały?

 

To była w pewnym momencie, jak w „Potopie”, obrona Częstochowy, a w zasadzie Chorzowa, przed Szwedami. Dobrze, że nie było potrzeba współczesnego Kmicica, bo największa szwedzka armata (Zlatan Ibrahimović) była już mocno zardzewiała i siedziała prawie do końca meczu na ławce rezerwowych. W każdym razie przez prawie 50 minut Polacy cierpieli na boisku. Zamiast być w tym momencie jedną nogą w Katarze, nabawili się w deszczu na Śląskim kataru i była to poważna infekcja.

 

Świeży Krychowiak uratował mecz

 

W sukurs przyszedł fart lub jak kto woli trenerski geniusz polskiego Mourinho. Ponieważ Góralski cudem nie dostał czerwonej kartki i balansował na granicy wyrzucenia z boiska, Michniewicz słusznie uznał, że nie ma go co wystawiać na drugą połowę. I trochę przypadkiem był to strzał w dziesiątkę.

 

Dzięki wystawieniu w pierwszej połowie Góralskiego, Krychowiak mógł wejść na boisko świeży, wypoczęty, nie na 90, ale na 45 minut, które był w stanie wytrzymać mimo długiej przerwy w graniu meczów. W 49. minucie Krychowiak sprytnie zastawił piłkę w polu karnym, dał się sfaulować i wywalczył dla Polski arcyważną jedenastkę. Znów wyszło na moje – mógł w tym momencie powiedzieć Michniewicz.

 

Abba tym razem w polskim rytmie

 

Krychowiak do końca meczu grał znakomicie – świetnie zastawiał, dawał się faulować, zaliczał odbiory, mądrze biegał i rozgrywał. Po golach Lewandowskiego i Zielińskiego legendarny Kocioł Czarownic – niemrawy i dość cichy w pierwszej połowie – wreszcie ożył, jak w latach 70 i 80 albo po awansie na mundial 2002 kadry Jerzego Engela. Ostatnie 30 minut to już była niezła gra naszej kadry, ze Szwedów zeszło powietrze.

 

Przed meczem z głośników Stadionu Śląskiego popłynął przebój Abby „The winner takes it all", czyli w tłumaczeniu „zwycięzca bierze wszystko”. I rzeczywiście – choć Abba to przecież szwedzki zespół – to polski piłkarski Wielki Szu Michniewicz wziął tego dnia całą pulę, którą kilka razy podwajał i przebijał. A wszedł do tej licytacji w ciemno, mając bardzo mało czasu na przygotowanie drużyny po rejteradzie Sousy.

 

Mecz o 100 milionów złotych

 

Prezes PZPN Cezary Kulesza wyciągnął Michniewicza w ostatniej chwili, trochę jak diabełka z pudełka, a CM711 znakomicie się zrewanżował za to zaufanie. Uratował dla Kuleszy dużo, bo wizerunek PZPN - po zamieszaniu w meczu z Węgrami, gdy nie zagrał Lewandowski oraz przedłużającym się cyrku z wyborem selekcjonera - był mocno nadszarpnięty. Teraz, co najmniej do grudnia, do finałów MŚ w Katarze, Kulesza i jego ekipa mają zapewnione spokój i w miarę dobrą atmosferę.

 

Nie bez znaczenia są też zdobycze finansowe. Za sam awans na mundial PZPN zainkasuje od FIFA 12 milionów dolarów. Szacuje się, że uwzględniając zyski z reklam, sprzedaży biletów, gadżetów, praw telewizyjnych ten awans może przynieść PZPN nawet 100 milionów złotych. O taką pulę nie grał nawet Wielki Szu. I to w jednym rozdaniu ze Szwedami, z którymi mecz o stawkę wygraliśmy po raz pierwszy od mundialu 1974, a ogólnie po 31 latach.

 

CV już znakomite, kolejny krok w Katarze?

 

Polski Mourinho buduje też sobie jedno z najlepszych CV wśród polskich trenerów piłkarskich. Ma już na koncie dwa tytuły mistrza Polski z Zagłębiem Lubin i Legią Warszawa, trzy triumfy w Pucharze Polski i dwa w Superpucharze z Amiką Wronki i Lechem Poznań, awans z Legią do fazy grupowej Ligi Europy (i zwycięstwa ze Spartakiem Moskwa i Leicester City), awans po ponad 20 latach z młodzieżową reprezentacją Polski do finałów mistrzostw Europy, a teraz kwalifikację z drużyną narodową na mundial w Katarze.

 

Niewielu trenerów w Polsce może pochwalić się takimi osiągnięciami. O zrobieniu kolejnego kroku i dołączeniu do Górskiego i Piechniczka, którzy zdobyli medale mistrzostw świata, na razie Michniewicz nie ma co marzyć, z taką grą reprezentacji jak ze Szkocją i ze Szwecją w pierwszej połowie.

 

Jednak teraz ma znacznie więcej czasu niż przed meczem ze Szwecją i przez te 7-8 miesięcy musi próbować zrobić z tych zawodników zespół klasy światowej. Dla Lewandowskiego, Szczęsnego, Glika, Krychowiaka, będzie to już ostatnia szansa. I musi im pomóc młodzież.

 

Sousa potrójnie pomógł w awansie

 

W pewnym sensie ten awans załatwił nam też Paulo Sousa i nawet nie chodzi o to, że pod jego wodzą zespół zajął drugie miejsce w grupie eliminacyjnej, dające grę w barażach. Gdyby wystawił z Węgrami Lewandowskiego i nie przegralibyśmy tego meczu – bylibyśmy rozstawieni i mieli pierwszy mecz u siebie. Ale wtedy nie trafilibyśmy na Rosję, musielibyśmy grać dwa mecze, a nie jeden i w finale barażu być może z mocniejszym rywalem niż Szwecja.

 

Trzecia zasługa Sousy, to decyzja o ucieczce i wyjeździe do Brazylii. Z Portugalczykiem niekoniecznie przebrnęlibyśmy przez baraże. Bardzo ciekawie Sousę i wkład Michniewicza w awans podsumował mój znajomy trener, prowadzący obecnie MKS Piaseczno i będący koordynatorem Akademii tego klubu - Arkadiusz Modrzejewski. Pod koniec meczu ze Szwecją przysłał mi smsa takiej treści:

 

Szanujmy polskich trenerów

 

„Michniewicz jakby posłuchał trenera Engela z Twojego wywiadu w Polsacie Sport. Jednak nikogo nie musiał słuchać. Kapitalne decyzje kadrowe. Postawił na swoich ludzi z młodzieżówki (Bielik, Szymański). Skład, przejście na czterech obrońców, przytrzymanie Krychy na 45' (na więcej nie ma zdrowia na dzisiaj), profesura trenerska. Brawa dla Glika, że dał radę 90' z urazem. Mega charakter!!! Czesiu KING!!!

 

Dobrze, że ten siwy bajerant skreczował. POLSKA MYŚL SZKOLENIOWA - my naprawdę nie mamy się czego wstydzić!!! Mamy wielu bardzo dobrych Trenerów, którzy chcą się rozwijać. Jeszcze więcej takich, którzy idą po najmniejszej linii oporu (którzy odwalają pańszczyznę). Tak jest na całym świecie. Szanujmy Polskich Trenerów!!! Brawo Czesław Michniewicz. Nie byłoby awansu gdyby Flamengo nam nie pomogło!!! Trener Michniewicz przygotował drużynę perfekcyjnie. Prezes Kulesza postawił na czarnego konia i wygrał! Jedziemy do Kataru!!!

 

Powiedziałem dzisiaj moim zawodnikom w szatni, że wieczorem będzie dobrze, bo mamy dobrego Trenera i co najważniejsze w tym fachu FARTOWNEGO. Już mecz ze Szkocją to pokazał...” – napisał Modrzejewski.

 

Glik – człowiek z żelaza

 

Poza Michniewiczem, najlepsi w polskim zespole byli we wtorek Jan Bednarek i Wojciech Szczęsny, który wreszcie – po raz pierwszy od wygranego spotkania z Niemcami na Stadionie Narodowym – zagrał znakomicie i wybronił na mecz. Z kolei Robert Lewandowski i Piotr Zieliński dołożyli arcyważne gole, choć nie grali wielkiego meczu, ale za to walczyli z determinacją i poświęceniem.

 

Jednak takim prawdziwym, heroicznym bohaterem był Kamil Glik. To prawdziwy Iron Man, człowiek z żelaza, twardziel z charakterem, jakich mało w piłce i całym sporcie. Glik ma swoje lata, w ostatnim czasie borykał się z wieloma urazami (niedawno przeszedł zabieg po tym jak dostał w głowę w Serie B i stracił dwa zęby), grał ze Szwecją na środkach przeciwbólowych, a już na początku meczu sytuacja się pogorszyła.

 

Glik jeszcze mocniej naciągnął mięsień i już w 4. minucie meczu ze Szwecją gestem pokazał, że być może konieczna będzie zmiana. Po chwili jednak zacisnął zęby i grał dalej. Miał trudności z rozegraniem piłki, ale w obronie nie popełniał błędów.

 

ZOBACZ TAKŻE: Wojciech Szczęsny: W ostatnich latach nie pomagałem reprezentacji. W tym meczu trochę oddałem

 

Gdy na przerwę schodził, kulejąc, wydawało się, że jest niemożliwe, aby wyszedł na drugą połowę. Każdy by nie dał rady, ale nie Glik. Dograł ten mecz, a polska defensywa pod jego batutą zagrała na zero z tyłu. Powiedzieć bohater to mało. Oby tylko to poświęcenie nie skończyło się poważniejszym urazem i dłuższą przerwą w grze. Chociaż taka przerwa to tak naprawdę by mu się przydała.

 

Łzy wzruszenia CM711

 

Ta wygrana ze Szwedami, awans na mundial, to coś więcej niż tylko wielki sportowy sukces. Ma to wymiar pozasportowy, społeczny. W ciężkich czasach, gdy wszyscy jesteśmy przytłoczeni wojną na Ukrainie, potrzebne są Polakom te chwile radości, odstresowania, nadziei na dobry w końcu występ naszych Orłów w finałach mistrzostw świata. Może już w bardziej bezpiecznych czasach.

 

Przejmującym obrazkiem były też uchwycone po meczu przez operatorów łzy wzruszenia Czesława Michniewicza, który stał z boku i patrzył na wielką radość kibiców i swoich piłkarzy, na to, jak świętują awans, tańczą, piją szampana, zasypywani morzem confetti.

 

W takiej scenerii, w upojeniu awansem na mundial, łatwiej nam jest zapomnieć i wybaczyć selekcjonerowi te nieszczęsne 711 połączeń z Fryzjerem i wszystko co za tym mogło stać. I poczuć nutkę sympatii i uznania dla warsztatu trenerskiego polskiego Mourinho. Tym awansem Michniewicz, przynajmniej częściowo, odkupił dyskusyjną przeszłość.

Robert Zieliński/Polsat Sport
Przejdź na Polsatsport.pl

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Przeczytaj koniecznie