Marian Kmita: Wiara, nadzieja i miłość

Piłka nożna
Marian Kmita: Wiara, nadzieja i miłość
fot. PAP/Andrzej Lange
Marian Kmita: Wiara, nadzieja i miłość

Pech chciał, że blamaż naszej futbolowej reprezentacji w meczu z Holandią splata się w czasie z wielkimi sukcesami Polaków w innych dyscyplinach sportu. Pech oczywiście dla Cezarego Kuleszy, Czesława Michniewicza i jego podopiecznych, bo w innych grach zespołowych i prezesi, i trenerzy i zawodnicy mają w sobie więcej wiary i nadziei na sukces niż ich odpowiednicy w środowisku piłkarskim.

Tylko miłość naszych kibiców do wszystkiego co polskie jest niezmiennie wielka, ale w przypadku naszej piłki pewnie i to ma swój kres, bo głośne gwizdy w czwartkowy wieczór na Narodowym zwiastują rychłą zmianę i w tej przestrzeni. I nie ma się co dziwić, bo jak się posłucha co przed i po meczu wygadywali nasi reprezentanci ze swoim trenerem na czele, to włos się na głowie jeży. To ciągle powtarzane w kółko – „A teraz musimy to wszystko przeanalizować i wyciągnąć wnioski” – brzmi coraz bardziej groteskowo, wręcz śmiesznie. No bo co przeanalizować – brak ducha, zaangażowania, walki do upadłego, jak przystało na reprezentanta Polski? Przecież nikt z nas nie ma pretensji do naszych piłkarzy, że brak im umiejętności na miarę takiego Frenkiego de Jonga, bo z takim talentem zwyczajnie trzeba się urodzić i co jasne nie wszystkim jest to dane. Ale żeby „gryźć trawę”, to trzeba zwyczajnie chcieć lub mieć to we krwi z racji elementarnych zawodowych przyzwyczajeń i dobrze wykonywanej profesji. I trochę współczuję trenerowi Czesławowi, że z takiego lichego tworzywa ma ulepić zespół. Oczywiście, sam też pakuje się w niepotrzebne kłopoty, miotając się pomiędzy koncepcją z czterema lub trzema obrońcami, ale na Boga, nie w tym jest generalny problem. Najgorsze jest to, że nasi piłkarze są demoralizowani od dziecka, od wieku trampkarza do seniora i takimi idą w świat po zakończeniu kariery, przysparzając kłopotów sobie i swoim rodzinom. Oczywiście, jak od każdej reguły są wyjątki, ale tak generalnie – polski piłkarz – to takie dziecko specjalnej troski. Wszystko mu się należy, ale z wymaganiami wobec niego – to już ostrożnie. No i jak w ludzi o takim stanie ducha wlać optymizm, wolę walki i przekonać do jasnego celu, jakim jest w każdych zawodach sportowych – zwycięstwo. No jak?!


I to jest odpowiedź na pytanie – dlaczego Holendrzy zgnietli nas w czwartek, ponad miarę wynikającą z papierowej analizy potencjału obu drużyn. Przecież Robert Lewandowski, Piotr Zieliński i Arkadiusz Milik w piłkę grać potrafią, czego dowodzą w swoich klubach niemal na co dzień. A jednak w reprezentacji tego nie widać. A propos Pana Arka, to żal mi go szczerze, bo to spektakularne pudło na początku drugiej połowy, nie dość, że znowu dostarczy Marcinowi Dańcowi tematu do nowych skeczów na następne 10 lat, to jeszcze zostało po meczu użyte jako alibi dla tłumaczeń trenera Michniewicza o punkcie zwrotnym całego meczu. A przecież największym nieszczęściem było to, że zawodowa drużyna piłkarska, przez ponad dziewięćdziesiąt minut gry stworzyła raptem jedną taką sytuację, a nasz najlepszy napastnik świata przez cały mecz nie oddał żadnego strzału na bramkę. Dlatego uważam, że coś jest tu nie tak, nie tylko w relacji trener - zawodnicy, ale w stosunkach trener – prezes PZPN też. No bo jeśli w przedmeczowych wypowiedziach Cezary Kulesza nie wprost dziwi się, że selekcjoner wystawia taką jedenastkę i unika komentarza, co do wyboru systemu gry, to znaczy, że jego wiara w trafność decyzji Michniewicza jest ograniczona i nie chce za to brać odpowiedzialności. Z drugiej strony zostawiając trenerowi Czesławowi całkowitą swobodę, nie docenia faktu, że i tak wobec tzw. opinii publicznej jest, tak jak trener, współtwórcą każdego zwycięstwa, ale każdej porażki też. I czy to się prezesowi Kuleszy podoba, czy nie, tak było, jest i będzie. Wie o tym doskonale Zbigniew Boniek, bo za jego rządów w PZPN dzielił publiczną odpowiedzialność za wyniki reprezentacji solidarnie z każdym z kolejnych trenerów, choć nie zawsze było mu z tym po drodze.

 

ZOBACZ TAKŻE: Drużyna Czesława Michniewicza odbyła trening biegowy podczas prezentacji zafundowanej przez Holendrów


Tak jest też w innych naszych federacjach. Relacje Sebastiana Świderskiego z Nikolą Grbiciem w siatkówce, czy Radosława Piesiewicza z Igorem Miliciciem w koszykówce to sztandarowe przykłady. Te pary są razem na dobre i na złe. W przypadku koszykówki przybiera to czasem nawet humorystyczne formy, kiedy prezes Piesiewicz wpada do szatni przed ważnym meczem (np. przed ćwierćfinałem ze Słowenią na ostatnich ME) i dodatkowo motywuje swoich graczy w kilku dosadnych, żołnierskich słowach, które jednak budują ducha drużyny. I może tak właśnie trzeba postępować z naszymi piłkarzami, a przecież Cezary Kulesza nie raz, i nie dwa dawał dowody, że rządy twardej ręki nie są mu obce i potrafi to robić skutecznie.


I coś z tym trzeba pilnie zrobić, żeby w niedzielę w Cardiff nasi piłkarze uwierzyli w zwycięstwo, a po nim, żeby wróciła nadzieja w lepsze jutro naszej piłki, no a kibice, żeby wciąż kochali polski futbol, choćby tak jak od dawna kochają siatkówkę i od niedawna kosza.

Marian Kmita/Polsat Sport
Przejdź na Polsatsport.pl

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Przeczytaj koniecznie