Santosowe prace. Analiza meczów z Czechami i Albanią

Piłka nożna
Santosowe prace. Analiza meczów z Czechami i Albanią
fot. PAP
Fernando Santos

Dwa mecze, dwie różne jedenastki i – właściwie - dwie twarze reprezentacji Polski. W zaledwie cztery dni przeżyliśmy z naszą ukochaną drużyną prawdziwy emocjonalny rollercoaster. Od uczucia totalnego szoku i rozczarowania w Pradze, po delikatny powiew optymizmu w Warszawie. Delikatny, bo skromne zwycięstwo i jakże ważne trzy punkty zdobyte w konfrontacji z Albanią, nie mogą całkowicie zamazać prawdziwego obrazu tego spotkania.

Meczu, po którym nowy selekcjoner Fernando Santos, wie, że czeka go prawdziwa syzyfowa praca, aby przekonać naszych piłkarzy do odważnej gry do przodu, opartej na odpowiedzialnych działaniach w defensywie. Bo momenty na PGE Narodowym były, ale dla kibiców, dziennikarzy, ekspertów, a przede wszystkim dla tego doświadczonego Portugalczyka to z pewnością wciąż za mało.

 

ZOBACZ TAKŻE: Co się dzieje z Robertem Lewandowskim? Zbigniew Boniek tłumaczy! "Święte prawo"

 

Przez cztery dni miałem przyjemność analizować na potrzeby naszego meczowego studia i Cafe Futbol grę reprezentacji. Teraz pewnie ktoś pomyśli, co to była za przyjemność, szczególnie po blamażu w Pradze. Rzeczywiście trudno oglądało się ten „czeski film” ale - jak mawiają po takich wpadkach piłkarze, trenerzy - wnioski trzeba było z tego wstydliwego meczu wyciągnąć.

 

Przed debiutem Fernando Santosa zastanawiałem się, co ze swojego taktycznego DNA Portugalczyk przeniesie na polski grunt. Jakich schematów przez zaledwie trzy jednostki treningowe zdoła nauczyć kadrowiczów. Czego będzie wymagał, co im zaszczepi, zaproponuje. Były selekcjoner Adam Nawałka miał w zwyczaju dogłębnie poznać trenera rywali, z którym przyjdzie mu rywalizować. Dowiedzieć się, jaka jest jego filozofia gry, taktyka. Jak zachowuje się podczas meczu, jakie korekty wprowadza. Z Fernando Santosem spotkał się w pamiętnym ćwierćfinale Euro 2016, kiedy po rzutach karnych przegraliśmy z Portugalią. Kiedy okazało się, że to właśnie Santos będzie nowym selekcjonerem, usłyszałem od Adama, że to znakomity wybór.

 

„Świetny fachowiec, bardzo konsekwentny w działaniu. Ale żeby wdrożyć swoje pomyły, musi poznać potencjał naszych piłkarzy. Nie jesteśmy Portugalią” – zaznaczył.


Taktyczne pomysły Santosa pomógł mi zrozumieć Michał Siwierski - analityk Wisły Kraków, który wcześniej tę samą rolę pełnił w sztabie reprezentacji Jerzego Brzęczka. A ta przecież dwukrotnie w Lidze Narodów mierzyła się z Portugalią Santosa. W Chorzowie przegraliśmy 2:3, a rewanżu padł remis 1:1. I było to jedno z najlepszych spotkań kadry pod wodzą Brzęczka. Mimo że zagraliśmy wówczas bez Roberta Lewandowskiego i Kamila Glika. Od tamtych meczów w grze Portugalczyków, poza personaliami, niewiele się zmieniło. Podstawą u Santosa jest gra czwórką w obronie. Prowadząc najpierw Greków, a następnie swoich rodaków, od tej zasady nie odchodził. Dylematy, jakie mieliśmy za kadencji Fernando Sousy czy Czesława Michniewicza, czy zagramy 4, czy 3 defensorów i dwoma wahadłowymi, mogliśmy włożyć między bajki.

 

- Myślę, że defensywie będzie wymagał kompaktowości, dyscypliny i szybkich kontrataków. To będzie w stanie przełożyć na naszą kadrę. Poza za tym, jeżeli chodzi o boiskowy charakter i warunki fizyczne, jesteśmy mocniejsi od Portugalczyków, więc na pewno to spróbuje wykorzystać . Jeśli chodzi o ofensywę, to raczej nie uda mu się przełożyć jakości w posiadaniu piłki. Portugalia potrafiła jakością wyczekać na odpowiedni moment i zaatakować piłką prostopadłą między formacjami, superdośrodkowaniem między obrońców i bramkarza, dryblingiem i krótkimi podaniami w bocznych sektorach. Tutaj będzie z tym ciężko, więc na pewno wykorzysta proste środki. A proste środki to zasady funkcjonowania skrzydłowego i bocznego obrońcy. Polega na odpowiednim timingu wbiegnięciu na pozycje. W teorii żadna filozofia, a my lubimy się w timingu rozpędzać w bocznych sektorach. Ważne będą zasady funkcjonowania środkowych pomocników - zejście na półpozycję i tworzenie przewagi. Oczywiście trzeba grać krótkimi podaniami, co u nas może szwankować, ale od czasu do czasu można rzucić piłkę za linię obrony lub zagrać prostopadłą na zbiegającego skrzydłowego - powiedział Siwierski.

 

Tyle teoria. Michał, jak się słusznie okazało, zwrócił uwagę na jeszcze jeden ważny aspekt:

 

- Najważniejsze będą głowy chłopaków. Kto jest kozakiem, ten będzie próbował grać ofensywnie i nie będzie obawiał się straty piłki. Będzie wykonywał polecenia selekcjonera, bo nie będzie się obawiał braku powołania na przyszłość. Kto czuje się słabiej technicznie, będzie grać prostymi środkami i czasem nawet uciekać od założeń selekcjonera. Z tym będzie musiał się zmierzyć Santos. W Portugalii każdy piłkarz jest odważny - tłumaczył. 

 

Ile racji było w jego słowach, pokazał mecz w Pradze, a w zasadzie to, co się z nami działo po dwóch błyskawicznie straconych golach. Santos, który na tym samym stadionie ograł w ostatniej w Lidze Narodów Czechów 2:0, w rewanżu aplikując im cztery gole, miał świeżo w pamięci grę naszych rywali. Uczulał na dalekie wrzuty z autu. Wiedział, że przy wysokim pressingu trzech najbardziej ofensywnych Czechów będzie ustawionych jak odwrócony trójkąt. Dwóch będzie naciskać naszych środkowych obrońców, trzeci, będący wierzchołkiem, będzie doskakiwał do jednego z dwóch defensywnych pomocników. Czyli w tym przypadku Linettego lub Bielika w zależności, który z nich zejdzie do rozegrania po piłkę. Od dołu ten pressing domykał Soucek. W meczu z Portugalią gospodarze próbowali tego rozwiązania, ale rywale spod klinczu bez problemu wychodzili. Wystarczy odtworzyć obie stracone przez Czechów bramki, żeby przekonać się, czego w takich samych sytuacjach oczekiwał od naszych piłkarzy nowy selekcjoner. Po pierwsze odwagi, po drugie przy wyprowadzeniu piłki - szybkiej gry na jeden - dwa kontakty i wykorzystywania otwierających się przestrzeni.

 

Co zobaczył w zamian? Zespół, który po pierwszym straconym golu opętał strach, którego w zasadzie już się nie pozbył. Ale to wcale nie najszybciej w historii polskiej piłki stracona bramka zszokowała Santosa. Bardziej to, co wydarzyło się w kolejnych 60 sekundach. Trzykrotnie mieliśmy szanse wyjść z piłką na połowę przeciwnika.

 

Jednak za każdym razem zamiast zagrać do przodu, odważnie, piłka wracała do naszych obrońców, a nawet Szczęsnego. Efekt tej bojaźni był taki, że Czesi szybko zepchnęli nas na 30 metr od bramki, zabrali piłkę Linettemu i było 2:0.

 

W kolejnych minutach nie było lepiej. Santosa krzyczał, żeby grać do przodu, machał rękami, aż w końcu usiadł zrezygnowany na ławce. Zamiast reakcji widział sytuacje, w których sami zaganialiśmy się w boczny sektor i doprowadzaliśmy do sytuacji 1 na 2. Docierało do niego, że zderzył się z nieznaną sobie materią. Bo trening to jedno, a mecz drugie. Nasz ekspert, były znakomity obrońca Widzewa i reprezentacji Tomasz Łapiński, zwracał uwagę, jak trudno jest ocenić przydatność danego piłkarza do gry tylko na podstawie obserwacji meczów ligowych i trzech treningów, które miał do dyspozycji Santos. Potencjał, który Santos zobaczył na boisku przed wylotem do Pragi, mógł być nieco fałszywy. Zdaniem Tomka reprezentacja jest tworem, w którym momentalnie musisz przestawić się na inny tryb. Inne zadania. Być otwartym na nowe taktyczne pomysły. Być gotowym na grę w formacji z piłkarzami, z którymi dotąd nie grałeś. A właśnie tak było w Pradze. Cash, Bednarek, Kiwior i Karbownik grali ze sobą po raz pierwszy. Matty źle wszedł w mecz i po kilku błędach szybko opuścił murawę z kontuzją łydki. Robert Gumny, który go zastąpił, nie udźwignął tego meczu. Jan Bednarek nie po raz pierwszy przekonał nas, że nie potrafi być liderem formacji. Jakub Kiwior popełniał rażące błędy w kryciu, przegrywał kluczowe pojedynki, które doprowadziły w ostateczności do utraty goli. Brakowało mu wyczucia, meczowego rytmu. Ale tego można było się spodziewać, bo po transferze do Arsenalu w zasadzie nie gra. Z kolei Michał Karbownik zupełnie się spalił. Pamiętam, jak Jerzy Brzeczek, który powołał zawodnika Fortuny na mecze Ligi Narodów z Holandią oraz Bośnią i Hercegowiną, był rozczarowany tym, co zobaczył na treningach. Karbownik zupełnie nie przypominał piłkarza z ligowych boisk. Nie był w stanie podjąć rywalizacji o miejsce w składzie. Był wręcz sparaliżowany. Na Santosie musiał zrobić pozytywne wrażenia, ale mecz niestety potwierdził pierwsze obserwacje Brzęczka. Oczywiście trudno mieć pretensje tylko do Karbownika. Tym bardziej, że struktura podań Czechów wyraźnie pokazuje, że w ofensywie byli nastawieni na nękanie naszej lewej strony, z góry zakładając, że to będzie słaby punkt.

 

 

 

Trudno winić także pozostałych defensorów, bo bronić powinien cały zespół. Ewidentnie brakowało asekuracji ze strony środkowych pomocników, co szczególnie uwypukliło się w drugiej połowie meczu.


Ale dlaczego nie mogliśmy wydostać się z własnej połowy? Wyjść jednym - dwoma szybkimi podaniami spod wysokiego pressingu. Bo od początku meczu byliśmy źle rozstawieni na boisku względem ustawienia Czechów. Nasi skrzydłowi Frankowski i Szymański za szybko wchodzili w środek pola, nie trzymali szerokości boiska. To powodowało, że nie „wiązali” czeskich wahadłowych, którzy mogli swobodnie „presować” naszych bocznych obrońców. Nie robiliśmy przewagi pozycyjnej na skrzydłach i dlatego na własnej połowie rywale łapali nas 1 na 1. A wystarczyło, by przy rozegraniu boczni obrońcy zbiegli niżej. Ich wahadłowy, np. Jurasek, miałby wówczas większy dystans do przebiegnięcia. Natomiast szerokie ustawienie skrzydłowych zmusiłoby do rozciągnięcia kompaktowo ustawionej trójki środkowych obrońców gospodarzy i otworzyło przestrzenie do zagrania piłki naszym ofensywnym graczom. Santos to widział, ale dopiero korekty w naszym ustawieniu po przerwie nieco zmieniły obraz gry. Skrzydłowi wreszcie grali szeroko, byli w zasadzie niekontrolowani, stąd klika długich piłek posłanych na boki przez schodzącego głęboko do rozegrania Zielińskiego. Niestety szybko się to zmieniło. W dalszej fazie meczu graliśmy za wolno, a jeśli już nadarzyły się momenty do wykorzystania skrzydłowych, graliśmy niedokładnie, notowaliśmy straty. Gdyby zatrzymać obraz w 68. minucie 23. sekundzie, to dokładnie widać, że czterech naszych zawodników było schowanych na połowie rywala bez możliwości dostarczenia im piłki. Pozostali nastawieni byli na grę bezpieczną, do najbliższego, do tyłu. Strach przed startą piłki, kolejnego gola, wiązał nogi naszym piłkarzom, a brak odwagi, chęci wzięcia na siebie odpowiedzialności był prawdziwą pięta achillesową naszego zespołu. Jedynie Piotr Zieliński wyłamywał się spod tego schematu.


Struktura naszych podań w całym meczu wyraźnie pokazuje brak połączenia między linią obrony i środkowymi pomocnikami. Piłkarze na pozycjach 6 i 8 uciekali od gry. Krótko mówiąc, panował zbyt duży bałagan w drugiej linii. Skrzydłowi podwajali pozycje ze środkowymi pomocnikami, co ułatwiało grę w defensywie Czechom. Poza tym nie wykorzystywaliśmy przewagi pozycyjnej. Nawet w sytuacji, której efektem był rzut rożny zakończony naszym golem, graliśmy zbyt wolno.

 

 

W całym meczu oddaliśmy 4 celne strzały, Czesi 6, z czego 3 wylądowały w bramce Wojtka Szczęsnego.

 

Po meczu Santos nie szukał żadnych wymówek, tylko wziął odpowiedzialność za wystawiony skład, wynik na siebie. Zapowiedział, że dokładnie przeanalizuje mecz z piłkarzami, pokaże błędy i przeciwko Albanii zobaczymy już inny zespół.


I rzeczywiście zobaczyliśmy cztery korekty w wyjściowym ustawieniu, jednak wciąż z czwórką obrońców. Miejsce Kiwiora, którego Santos przesunął na lewą stronę, niespodziewanie zajął Bartosz Salamon, który parę stoperów stworzył z Bednarkiem. Z kolei Frankowski, który w Pradze został cofnięty z pomocy w miejsce Karbownika, tym razem trafił na prawą obronę. Od razu zaczęły się dyskusje, czy w momencie akcji ofensywnych nie będzie to tzw. ustawienie hybrydowe - przejście wyżej Frankowskiego spowoduje, że pozostali trzej obrońcy przesuną się w prawo i będziemy wtedy grali na trzech defensorów. I Przemek grał nieco wyżej, ofensywniej niż na lewej stronie Kiwior, ale mecz i poniższa grafika pokazały, że odejścia od żelaznej zasady Santosa - gry czwórką w obronie - w tym przypadku nie było.

 

 


Ciekawe było również wstawienie do składu drugiego nominalnego napastnika. Do Roberta Lewandowskiego dołączył Karol Świderski. I na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że zaczniemy klasycznie w ustawieniu 4-4-2. Ale Santos miał inny pomysł. Świderskiego ustawił na pozycji numer dziesięć, za plecami Lewego. Natomiast zupełnie inne role pełnili obaj skrzydłowi. O ile Nikola Zalewski trzymał się prawej strony i schodząc do środka, robił miejsce wchodzącemu z dołu z Frankowskiemu, o tyle szeroko ustawiony z lewej strony Jakub Kamiński czasami zamieniał się miejscami z Lewandowskim i grał jako najbardziej wysunięty napastnik. Za prowadzenie gry i zabezpieczanie środka pola odpowiedzialni byli Zieliński i Linetty. I obecność pomocnika Torino w wyjściowym składzie, po tym, co zobaczyliśmy w jego wykonaniu w Pradze (liczne straty, w tym ta przy golu na 2:0, żadnego kluczowego podania, w dodatku na 13 pojedynków Karol wygrał tylko 2), była największą niespodzianką. Ale Santos mu zaufał, a Linetty wyglądał dużo lepiej. Dlaczego? Do metamorfozy Karola jeszcze wrócimy.


Początek meczu był taki, jak zapowiadał Santos. Zepchnęliśmy Albańczyków na ich połowę. Szybko wykreowaliśmy z prawej strony akcje, w których kluczem była gra bez przyjęcia, z wyjściem na pozycje. Stracona, już w fazie finalizacji akcji, piłka poprzez agresywny doskok, pressing szybko była odzyskiwana. A po kilku podaniach bliżej lewej strony boiska, kiedy wciągnęliśmy tam ośmiu albańskich piłkarzy, jeden dobry przerzut do szeroko ustawionego Zalewskiego otwierał kolejną groźną sytuację. Tego nie widzieliśmy w Pradze. W tym meczu bardzo ważne było również znalezienie miejsca między formacjami rywala. Goście grali w ustawieniu 4-1-4-1 z jednym, typowym defensywnym pomocnikiem, ustawionym między formacjami, czyli Gjasulą. Wystarczyło wprowadzać między te formacje dwóch naszych zawodników i przez nich szukać prostopadłych piłek pomiędzy czterema obrońcami albo szeroko rozrzucać podania do skrzydłowych i wbiegać na dośrodkowania. Dwóch naszych piłkarzy w otoczeniu osamotnionego Gjasuli sprawiało, że miał dylemat, do którego z nich doskoczyć. I tu brawo dla Santosa i piłkarzy, bo właśnie w ten sposób wykreowaliśmy w pierwszej połowie kilka groźnych sytuacji. Będąc w ataku pozycyjnym, w odpowiednim momencie przyspieszaliśmy grę, szukaliśmy przestrzeni, co dało nam po takim zagraniu faul na Świderskim i rzut wolny zamieniony na jedynego gola w meczu. I warto dodać, że w tym konkretnym fragmencie meczu odnotowaliśmy największą liczbę podań na minutę.


Niestety w drugiej połowie nie wyglądaliśmy już tak dobrze. Posiadanie piłki wzrastało i spadało w zależności od celności podań. I powoli wracały demony z meczu z Czechami. Graliśmy za wolno, rzadziej podejmowaliśmy ryzyko, pokazywaliśmy się na pozycje i zbyt długo prowadziliśmy piłkę. Zapominając o starej zasadzie, że piłka zagrana zawsze będzie szybsza od piłkarza z nią biegnącego. I właśnie takie zachowanie naszego kapitana w końcówce meczu mogło spowodować katastrofę. Bo gdyby po błyskawicznym wyjściu trzema podaniami z własnej połowy Robert od razu zagrał do rozpędzonego Kamińskiego, mielibyśmy szanse na gola, który zamknąłby mecz. Ale zamiast tego Robert zwolnił, przytrzymał piłkę i zagrał niecelnie w kierunku Frankowskiego. I tu… na szczęście ruszył odebrać piłkę. Ale czemu w końcu nie sfaulował przeciwnika jeszcze na połowie rywala? Albańczycy przedostali się pod naszą bramkę i – znów na szczęście - zmarnowali stuprocentową sytuację na wyrównanie. Groźnie było także wcześniej po ryzykownym podaniu Salamona. Szczęsny jednak uratował Bartosza, który obok naszego bramkarza oraz Świderskiego był najlepszy na placu gry. Pewny, opanowany, wzniósł to, czego brakowało w Pradze. Dużym zaufaniem właśnie obrońcę Lecha obdarzył Szczęsny, który do niego kierował większość podań.

 

Choć do ideału jeszcze daleka droga, struktura naszych podań wygląda zdecydowanie lepiej niż w meczu z Czechami. Przede wszystkim widać dużą różnicę na skrzydłach. Graliśmy szeroko a w środku pola są wreszcie widoczne połączenia między liniami obrony i pomocy.

 

Podobać mógł się Piotrek Zieliński. W Pradze był jedynym podejmującym ryzyko, brał grę na siebie. Z Albanią również. Ale można mu też zarzucić przestoje, straty. Jednak moim zdaniem Piotrek wizją gry, przewidywaniem tego, co za chwilę może się wydarzyć na boisku, przewyższa pozostałych kolegów o jakieś dwa podania. Przypadek Zielka przypomina mi nieudany etap genialnego Juana Sebastiana Verona w Manchesterze United. Kiedy Sir Alex Ferguson kupił Argentyńczyka, cmokał z radości. Ale po dwóch latach oddał go Chelsea. W swojej biografii tłumaczył, że robił to z żalem, ale jego angielscy piłkarze nie nadążali za geniuszem Verona. Widział więcej, grał szybciej. I chyba podobnie jest z Piotrem, który często wybiera takie rozwiązania, które trudno dostrzec obserwującemu mecz, a co dopiero partnerowi na boisku.


A co do Linettego? Z Albanią zagrał naprawdę dobry mecz. Zaliczył trzy podania do tercji ataku, w tym jedno kluczowe do Lewandowskiego. Na 35 zagrań krótkich i średnich, 33 było celnych, na 8 odbiorów 3 zanotował na połowie przeciwka. Skąd zatem ta metamorfoza? Głównie „dzięki” Albańczykom, którzy - w odróżnieniu od Czechów - przez większość meczu stali głęboko i nie byli tak agresywni.

 

I właśnie dlatego Karol wyglądał zdecydowanie lepiej, bo jeśli przeciwnik zostawia miejsce, nie skacze po plecach, wtedy Linetty wypada bardzo korzystnie. Równie dobrze zagrał przecież w meczu z Bośnią i Hercegowiną we Wrocławiu.


Santos jest kolejnym selekcjonerem, który daje szanse Linettemu. I może to będzie właśnie ten, który wydobędzie z Karola to, co ma najlepszego na tle bardziej wymagającego rywala. Warto też pochwalić Przemka Frankowskiego. W obu meczach na pewno się wyróżniał, a przecież grał na trzech różnych pozycjach. Z Czechami zanotował najwięcej kluczowych zagrań w zespole - trzy. Z Albanią 11 razy zagrywał piłkę do napastników, z czego dwa razy w trzecią strefę. Obok Zielińskiego zaliczył najwięcej udanych dryblingów. W defensywie na 15 pojedynków wygrał 9. Czego chcieć więcej od skrzydłowego przemianowanego na obrońcę?


I na koniec słowo o naszym kapitanie. Mówiąc wprost - liczby, statystki nie bronią w tych dwóch meczach Lewandowskiego. Poszczególne wskaźniki, w porównaniu z ostatnimi pięcioma meczami, potwierdzają, że Robert jest pod formą. Choćby liczba straconych piłek w meczu z Albanią jest bardzo wymowna.

 

 

O ile w Barcelonie da się to delikatnie zatuszować, w reprezentacji, gdzie spoczywa na nim większa odpowiedzialność, już nie. Z szacunku jednak dla dokonań Pana Roberta, nie będę drążył tematu.


A co do Fernando Santosa - to mam nadzieję, że z każdym kolejnym meczem reprezentacja Polski będzie konsekwentnie wspinać się na górę i nie podzieli losu Syzyfa. Taki upadek, jak w Pradze, już się jej nie może przytrafić.

 

Źródło: Wyscout

Marcin Feddek/Polsat Sport
Przejdź na Polsatsport.pl

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Przeczytaj koniecznie