Marek Magiera: Siatkarski wehikuł czasu...

Siatkówka
Marek Magiera: Siatkarski wehikuł czasu...
fot. FIVB
Polscy siatkarze mają na koncie trzy zwycięstwa w tegorocznej Lidze Narodów.

Ciekawy jestem, jakimi ocenami zakończyłoby się doświadczenie, gdyby można było użyć jakiejś specjalnej cudownej maszyny i cofnąć się w czasie, aby z perspektywy dwudziestu pięciu lat - oczywiście nie znając tego wszystkiego, co z naszą siatkówką wydarzyło się po 1998 roku - ocenić występ naszej reprezentacji w pierwszym turnieju tegorocznej edycji Ligi Narodów w Japonii.

Dlaczego trzeba by się cofnąć o ćwierć wieku? Ano po to, żeby zobaczyć jaką drogę przeszła nasza siatkówka przez ten czas. W 1998 roku i dobrych kilka, czy nawet kilkanaście lat później nikomu nie przyszłoby do głowy, aby rozgrywki Ligi Narodów, czy wtedy Ligi Światowej, traktować jako jakiś poligon doświadczalny. Choć pojawiali się trenerzy - oczywiście zagraniczni, od Raula Lozano zaczynając, ale po kolei - którzy mieli zapędy do eksperymentowania, ale szybko byli sprowadzani na ziemię - raz przez związkowych działaczy, dwa kibiców - dla których mecze reprezentacji były świętem i nie miejscem na granie drugą, czy trzecią szóstką – wtedy bardziej drugą, niż trzecią.

 

ZOBACZ TAKŻE: Nikola Grbić wybrał nowego kapitana reprezentacji Polski

 

W tym miejscu przyda się krótki rys historyczny, bo jest wielu kibiców dla których rok 1998 i wszystko co działo się z naszą siatkówką do umownego 2014 roku to wręcz prehistoria. Nie tylko zresztą dla kibiców. Grzegorz Łomacz i Karol Kłos trochę liznęli "starej" siatkówki, ale reszta graczy z pierwszego turnieju w Japonii już niekoniecznie. Jakub Szymański dopiero co przyszedł wtedy na świat, Kamil Semeniuk miał dwa lata, Mateusz Bieniek cztery, Karol Butryn pięć, Artur Szalpuk trzy, a Janek Firlej dwa lata. Kamila Szymury, Kuby Hawryluka, Karola Urbanowicza, Mateusza Poręby i Mikołaja Sawickiego w ogóle nie było na świecie.

 

No i w tym miejscu odpalmy nasz siatkarski wehikuł czasu...

 

Był może 1995 albo 1996 rok. W polskiej telewizji siatkówki człowiek nie uświadczył. Raz na jakiś czas, głównie w sobotę wieczorem albo w Sportowej Niedzieli pojawiały się migawki z meczów naszej ligi. Jedna akcja, po meczu "setka" z trenerem albo zawodnikiem, krótki komentarz, wyniki kolejki i tabela. Tyle.

 

Ale jak ktoś dysponował anteną satelitarną i poskakał sobie po zachodnich kanałach, to miły siatkarski kwiatek co jakiś czas mu wpadał. Była taka stacja, która nazywała się Screensport, specjalizująca się głównie w sportach motorowych z angielskim żużlem na czele. Z czasem jednak na antenie zaczęły pojawiać się inne dyscypliny. A to golf, a to jakaś koszykówka, piłka wodna i wreszcie, w niewielkim wymiarze, ale jednak - siatkówka. I tam, w okresie wczesnoletnim, już po naszym ligowym sezonie, w każdy... wtorek można było obejrzeć reprezentację Holandii z weekendowych meczów Ligi Światowej.


Stare dzieje. Patrząc na to wszystko z perspektywy dwudziestu pięciu lat od debiutu reprezentacji Polski w Lidze Światowej można się tylko uśmiechnąć. Dla nas, dla Polaków, Liga Światowa była obiektem westchnień i bliżej niewyobrażalnych marzeń. Wszystko było... takie kolorowe, takie duże, wręcz na pierwszy rzut oka nieosiągalne. Wspomnieni Holendrzy swoje mecze rozgrywali w Hali A'Hoy w Rotterdamie, której trybuny co raz wypełniane były dwunastoma tysiącami kibiców ubranych w jednolite pomarańczowe koszulki. Dziś w Polsce na nikim to nie zrobi wrażenia, bo my dzisiaj takich hal w Polsce mamy z dziesięć, a na trybunach od lat jest kolorowo.


Kto pamięta nasz debiut w Lidze Światowej w 1998 roku ten śmiało może stworzyć jedyną w swoim rodzaju retrospekcję jak siatkówka ewaluowała w naszym kraju i jaki osiągnęła poziom. I ciekawe, gdzie byłaby dzisiaj, gdyby nie ówczesna determinacja Janusza Biesiady, Artura Popko, Mariana Kmity i Ireneusza Mazura. Gdzie byłaby nasza siatkówka dzisiaj, gdyby nie było warszawskiej restauracji "U Szwejka", a później sygnalizacji świetlnej przy Placu Trzech Krzyży? Brzmi zagadkowo, prawda? Ale tak też było wtedy z naszą siatkówką. Wszyscy chcieli, mieli ambicje, ale chyba nikt do końca nie wiedział, co z tego wyjdzie. Najważniejsze jednak, że to właśnie tam zapalone zostało zielone światło dla siatkówki.

 

Na początku była obawa. Głównie o wynik sportowy, bo nie ma co ukrywać, choć złoci juniorzy trenera Mazura porywali się na wielkie rzeczy w swoich kategoriach wiekowych, to tutaj jednak przyszło im się mierzyć z prawdziwą elitą. Włochy, Rosja, Brazylia, Kuba były potęgami, które między sobą rozstrzygały praktycznie wszystkie imprezy. No i my mieliśmy z nimi wtedy grać. I graliśmy, przy okazji budując background widowiska, który dziś stanowi absolutny wzorzec dla wszystkich federacji zrzeszonych w FIVB. Dziś to już wiemy. Nowe pokolenia Polaków, którzy złote lata siedemdziesiąte naszej siatkówki znały jedynie z opowieści rodziców, albo dziadków, pokochały siatkówkę właśnie dzięki Lidze Światowej. Do tego stopnia, że hale wypełniały się do ostatniego miejsca nie tylko podczas meczów, ale także treningów siatkarzy. Doświadczyli tego między innymi Kubańczycy, którzy podczas Final Eight rozegranego w katowickim Spodku w 2001 roku swoją bazę przygotowawczą mieli w Kędzierzynie Koźlu. Od pierwszego do ostatniego dnia ich pobytu w tym mieście na zajęciach treningowych towarzyszył im komplet publiczności na widowni.

 

Ówcześni debiutanci - Zagumny, Kruk, Szczerbaniuk, Prus, Chadała, Gruszka, Murek, Ignaczak, Świderski, Papke, Szymański, Wnuk choć byli bardzo młodymi ludźmi zostali rzuceni na głęboką wodę. Dla tych chłopaków przeskok był niesamowity, nie tylko jeśli chodzi o sprawy stricte sportowe, ale też o całą otoczkę. To naprawdę wcale nie było łatwe, aby z malutkiej hali na 300 osób przenieść się do kilkunastotysięcznego Spodka i zagrać przy komplecie publiczności dodatkowo przed wielomilionową widownią telewizyjną. I to jeszcze zagrać z najlepszymi na świecie.

 

Dzisiaj jest inaczej, a te wszystkie debiuty są bardzo naturalne i przebiegają zupełnie bezboleśnie, bo wymienieni na wstępie obecni gracze dorastali przy starszych kolegach, wszystko widzieli albo na żywo, albo w telewizji, dla nich jeśli hala nie mieści dziesięciu tysięcy miejsc to jest jakaś… dziwna. Ktoś powie normalna kolej rzeczy. Pewnie tak, ale dla kogoś, kto przeżył i rósł z naszą siatkówką przez te 25 lat już takie oczywiste to nie jest.

 

Wracamy do teraźniejszości. W Nagoyi Polacy wygrali z Francją 3:1, Bułgarią i Iranem po 3:2 oraz przegrali z Serbią 0:3. Teraz powrót do Polski, towarzyski mecz w Płocku z Argentyną – to w najbliższy piątek – i kolejny turniej w Rotterdamie.

Marek Magiera/Polsat Sport
Przejdź na Polsatsport.pl

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Przeczytaj koniecznie