Koźmiński: Fernando Santos nie miał wsparcia. Prezes Kulesza rzucał mu kłody pod nogi

Piłka nożna
Koźmiński: Fernando Santos nie miał wsparcia. Prezes Kulesza rzucał mu kłody pod nogi
fot. PAP
Cezary Kulesza

- Łatwo powiedzieć: „Zmienię trenera i będzie dobrze.” Nieprawda! Dzisiaj Fernando Santos płaci za swoje grzechy, ogromne grzechy, ale płaci też najwyższą cenę za burdel, który był wokół niego i za brak pomocy ze strony związku. Powiedzmy to uczciwie – nikt mu nie pomógł! – powiedział nam były wiceprezes PZPN-u Marek Koźmiński.

Michał Białoński, Polsat Sport: Nie ma pan wrażenia, że zwolnienie Fernando Santosa to identyczne pozamiatanie brudów pod dywan, podobnie jak w grudniu i styczniu, gdy odprawiono Czesława Michniewicza, by wybrać Santosa?

 

ZOBACZ TAKŻE: Portugalczycy piszą o zwolnieniu Fernando Santosa. Podają powód

 

Marek Koźmiński, srebrny medalista IO w Barcelonie, były wiceprezes PZPN i kandydat na prezesa: Prezes Kulesza powybierał sobie tych selekcjonerów i to on, a nie zarząd jest za to odpowiedzialny. Jest również odpowiedzialny za to, co się dzieje i dlaczego tak się dzieje.

Okoliczności nie tylko wokół drużyny narodowej, ale wokół całego PZPN-u skłaniają mnie do stwierdzenia, że tam jest jeden wielki bajzel.

 

Ale też Fernando Santos nie zrobił prawie nic, żeby się obronić.

 

Oczywiście, w jego przypadku kwestia sportowa wychodzi na plan pierwszy – to nie ulega wątpliwości. Natomiast trener Santos, będąc obcokrajowcem i dużą osobowością, mając pewien sposób pracy, potrzebował pomocy, wsparcia. I tego wsparcia od federacji nie dostał. Wręcz przeciwnie, były mu rzucane kłody pod nogi. Żeby było jasne, nie chcę go bronić, bo nie ma czego bronić, ale nie dano mu całego wachlarza komplementarnej usługi, która by mu pomogła.

 

Dostał jednak Grzegorza Mielcarskiego, który był prawą ręką Santosa.

 

Ale Grzegorz tak naprawdę był w tej układance „nobody”. Nikt przecież nie był w stanie określić jego stanowiska. To pokazuje chaos i próbę sił. Skoro bierzesz na selekcjonera obcokrajowca, to musisz z nim uzgodnić, że potrzebujesz w sztabie tzw. lokalsa. Grzegorz był naturalnym wyborem, który nie podlegał wątpliwości, skoro razem pracowali. Jeśli bierzesz Santosa, to w pakiecie z Mielcarskim, a z Grześkiem było jak było.

 

Chodzi o to, że jego zatrudnienie, a nawet wciśnięcie trochę za długo trwało, po tym jak się nie udało dodać asystentów Łukasza Piszczka i Tomasza Kaczmarka?

 

Trwało za długo i to nie trochę. Nawet niedookreślenie jego funkcji daje do myślenia. Asystentem Grzegorz nie mógł być, bo nie ma papierów trenerskich, dyrektorem reprezentacji też nie był. Kim zatem był? Tłumaczem selekcjonera? To wszystko było śmieszne. W związku z tym mamy to, cośmy sobie sami przygotowali. Podobnie jest z całą reprezentacją. Myśmy ją sami rozpierniczyli. Mamy bardzo poważny kryzys. To nie jest kryzys jednego zawodnika czy grupy zawodników. To nie jest kryzys, który dotyczy tylko drużyny. On dotyczy całości, również organizacji, jaką jest PZPN. Potężny kryzys.

 

Ale nie sądzi pan, że źródłem problemu była afera premiowa, w momencie wybuchu której PZPN był całkowicie bierny? Mało tego, związek ten problem ukrył przed Santosem w momencie jego zatrudniania, a Portugalczyk nie był na tyle obrotny, by samemu się o tym dowiedzieć. Dopiero po wywiadzie Łukasza Skorupskiego, tuż przed marcowym meczem z Czechami, wytrzeszczył oczy ze zdziwienia.

 

To pokazuje, że ktoś w PZPN-ie był w stosunku do niego nie fair i nie chciał mu pomóc. To są przecież rzeczy, które normalnie mówisz swojemu najważniejszemu pracownikowi: „Słuchaj, mamy problem taki i taki, zastanówmy się wspólnie, jak go rozwiązać”. Trzeba się jakoś komunikować. Patrząc na języki, jakimi operują jeden i drugi najważniejsi w tej układance panowie, dochodzi się do wniosku, że tłumacz był niezbędny. Tym tłumaczem był Grzegorz Mielcarski, który dla PZPN-u, rozumiem, nie był mile widziany. Dlatego mamy cały ten bałagan.

 

 

Przez te osiem miesięcy prezes Kulesza na tyle rzadko spotykał się z trenerem Santosem, że o każdej rozmowie media rozpisywały się niczym o wizycie zagranicznej głowy ważnego państwa. Czy takie rozmowy dwóch najważniejszych postaci w PZPN-ie nie powinny być codziennością?

 

Wie pan, że Paulo Sousa, dopóki pracował w Polsce, ani razu nie spotkał się z prezesem Kuleszą?

 

Nie wiedziałem tego. To spore zaskoczenie, przecież Cezary Kulesza był prezesem od 18 sierpnia 2021 r., a Sousa rozegrał za jego kadencji aż siedem meczów, z PZPN-em rozstał się dopiero pod koniec grudnia.

 

Fakty są takie, że oprócz tego, że Paulo Sousa z prezesem Kuleszą zostali sobie przedstawieni tuż po wyborach, to nigdy się nie spotkali. Selekcjoner pierwszej reprezentacji z prezesem związku! Chociażby po to, żeby sobie porozmawiać, wymienić się poglądami. Dlatego nie dziwię się, że również z Fernando Santosem spotkań było bardzo mało, one były wymuszone. Przede wszystkim były w obecności trzeciej osoby, a nie w cztery oczy. Z tego, co się orientuję, to Santos też nie mówi dobrze po angielsku. Na pewno nie jest w stanie w tym języku wyrazić emocje, opowiedzieć o niuansach. W związku z tym do portugalskiego był potrzebny Mielcarski, który w PZPN-ie był postrzegany jako obce ciało. Dlatego te kontakty na linii prezes – selekcjoner zostały ograniczone do minimum. Podejrzewam, że tak się właśnie stało, bo nie mam przecież wiedzy ze środka.

 

W budowie atmosfery wokół kadry nie pomogła afera ze Stasiakiem, w trakcie której prezes Kulesza umywał ręce i zapewniał, że on tego pana nie zna i że nie było procedur weryfikacji gości na meczach kadry, choć poprzedni prezes Zbigniew Boniek zapewnia, że za jego rządów takie procedury były i działały. A Kulesza był przecież wiceprezesem u Bońka.

 

Mirosława Stasiaka w piłce znają wszyscy, a już na pewno znają go ci, którzy są w niej co najmniej od dziesięciu lat. Wystarczy mi zdanie z wywiadu Roberta Lewandowskiego: „Prezes o wszystkim wiedział”. Dziękuję, co tu więcej komentować. Człowiek, który rządzi największą federacją sportową w Polsce mówi, że nie wie o najważniejszych rzeczach? To znaczy, że z założenia się kompromituje zawodowo! Który prezes dużej firmy nie wie, co się w niej dzieje? To naprawdę kompromitacja zarządcy i mówimy o rzeczach kluczowych, a nie o małostkowych tematach. Mówimy o tematach zasadniczych, jak wizyta premiera na kolacji z reprezentacją przed MŚ. Zasadniczymi rzeczami są też spotkania z najważniejszym pracownikiem federacji. Nie wiem, dlaczego do mediów wychodziły informacje o tych sporadycznych spotkaniach z trenerem. Przecież to strzał nie w jedno własne kolano, tylko od razu w obydwa.

 

Ale może wina nie leży po stronie prezesa Kuleszy, tylko po tej delegatów na zjazd PZPN, którym się wydawało, że ten projekt wypali?

 

Teraz, oprócz wszystkich ważnych rzeczy związanych z wyborem trenera, przebudową reprezentacji itd., czeka nas 20 października Zjazd Sprawozdawczy PZPN. Skoro sprawozdawczy, to rozumiem, że prezes opowie wszystkim, co się dzieje. Ciekaw jestem tych relacji prezesa na różne tematy – sportowe, obyczajowe, organizacyjne. Ciekaw jestem też, jakie pytania zadadzą prezesowi delegaci. To będzie dla mnie papierek lakmusowy: jak osoby reprezentujące polski futbol się nim przejmują.

 

 

Prezes pochwali się na pewno rekordowym budżetem, podwojonym, dzięki m.in. lukratywnej umowie z Orlenem.

 

Ale PZPN to nie jest fabryka pieniędzy, ani bank. Niech pan zapyta stu kibiców reprezentacji Polski, czy interesują ich te pieniądze na koncie związku. Stu odpowie panu, że mają to gdzieś, skoro mamy takie afery wokół polskiej piłki. Słyszymy głosy sponsorów reprezentacji, którym postępowanie PZPN-u w aferze Stasiaka bardzo się nie podobało. Kto wie, co będzie za rok i za dwa.

Poza tym, to nieprawda, że PZPN podwoił budżet. Podwojenie by oznaczało, że na koncie musiałoby być 600 mln zł. Wzrost jest w kwocie, którą związek otrzymuje od swego największego sponsora, wielki szacunek dla tej firmy, ale to jest jeden podmiot. Podmiot państwowy. Pokażmy, o ile wzrosły przychody od pozostałych sponsorów, zwłaszcza tych prywatnych. Pamiętajmy też o inflacji, świat się trochę zmienił w ostatnich miesiącach. Dlatego, według mnie, 15-20 procent w budżecie, to to samo, co było dwa lata temu, więc te opowieści o rekordowym budżecie są zwykłym mydleniem oczu.

 

 

Myśli pan, że od strony sportowej i marketingowej polska piłka jest gotowa na zakończenie kariery reprezentacyjnej przez Roberta Lewandowskiego? W ostatnim wywiadzie dla Eleven Sports kapitan kadry podkreślił, że powoli nosi się z takim zamiarem. Jeśli uda się awansować na ME w Niemczech, kto wie, czy to nie będzie jego ostatni występ w barwach narodowych.

 

Przeraził mnie ten wywiad, właśnie w tym fragmencie. Ja byłem mega zaskoczony, że Robert w ogóle podjął taki temat. Ale on to przemyślał. Oczywiście, bronienie dzisiaj Roberta Lewandowskiego nie jest trendy. Ale czy nawet pod wpływem negatywnych emocji, jakie ostatnio panują, jesteśmy gotowi powiedzieć: „Nie chcemy więcej widzieć w kadrze Roberta Lewandowskiego?”. Widzi pan takich szaleńców, którzy tak powiedzą?

 

Pewnie by się znaleźli, ale to musieliby być faktycznie szaleńcy.

 

W związku z tym wylejmy sobie kubeł zimnej wody na głowę. Łatwo powiedzieć wszystkim: „Wynocha, to koniec, teraz zaczynamy grać młodzieżą”. Ja się pytam – którą młodzieżą?! Ona oczywiście jest, ale musi być wprowadzana stopniowo i ma prawo do popełniania błędów. Ona potrzebuje czasu, a my w piłce reprezentacyjnej mamy obowiązek co dwa lata jechać na wielki trudniej. Nie pojechać na najbliższe ME, to nie jest wstyd, to kompromitacja.

 

I strata co najmniej 10 milionów euro.

 

Ale nie ma co spłycać wszystkiego, sprowadzać do pieniędzy. Ludzie oczekują wyniku sportowego, zadowolenia i uśmiechu z gry reprezentacji. Pieniądze w tym kontekście ich nie interesują. I to nie jest prywata. Tak jak PZPN kiedyś nie był prywatnym przedsiębiorstwem Bońka, tak dzisiaj nie jest prywatną firmą Kuleszy. Reprezentacja Polski to jest dobro narodowe. Kibica nie interesuje, czy PZPN zarobi 50 mln zł więcej. Interesuje go wynik, dobra gra reprezentacji, on chce się dobrze bawić na stadionie, czy przed telewizorem. Można czasem przegrać, bo to jest tylko sport, ale nie można przegrywać tak, jak my to ostatnio robimy. Bez walki, bez serca, bez drużyny. Wywiad Szczęsnego po meczu z Albanią to wyłożenie kawy na ławę. Powiedział, że nie mamy drużyny, tylko zlepek ludzików, którzy się spotykają od czasu do czasu.

 

 

W czym widzi pan nadzieję po zmianie selekcjonera? Najpewniej górę weźmie opcja polska: Michał Probierz czy Marek Papszun. Powinno dojść do wielkiego wietrzenia szatni?

 

Nie ulega wątpliwości, że zmiany osobowe muszą nastąpić. Ofiarą będzie zapewne Grzegorz Krychowiak, bo kogoś trzeba położyć na stos ofiarny.

 

To prawda, Grzegorz stał się łatwym celem.

 

Bardzo łatwo go ukrzyżować. Oczywiście, jest słaby, ale to, co się dzieje, to nie jest wina Krychowiaka.

 

W marcu i czerwcu przegrywaliśmy bez niego.

 

To fakt, ale coś się musi wydarzyć i pewnie rezygnacja z niego się wydarzy. Natomiast nie wolno upraszczać tematu na zasadzie: „Zmieńmy pięciu piłkarzy o będzie można grać”. Nieprawda. My musimy stworzyć drużynę! A tego nie da się zrobić w miesiąc, ani w trzy miesiące. Trzeba ją budować przez rok, a nawet dwa. Poza tym, trzeba zacząć od samej góry, od organizacji wokół reprezentacji. Wystarczy wsłuchać się w słowa Roberta Lewandowskiego. Inteligentny człowiek, jakim jest Robert, nie mógł powiedzieć bardziej dosadnie. Powiedział, że wokół reprezentacji dzieją się rzeczy straszne.

 

Użył sformułowania, że nieakceptowalne w tych czasach. Zarzucił też PZPN-owi, że zostawił piłkarzy samych w aferze premiowej.

 

Ja go nie chcę bronić, ale co Robert miał więcej powiedzieć? W tej sytuacji albo żegnamy się z Robertem i uznajemy, że to on jest problemem, albo nie żegnamy się z Robertem i ustawiamy to wszystko inaczej. Nie chcę być w skórze tego, który musi tym bałaganem zarządzać. Myślę, że nie śpi zbyt dobrze. Warto podkreślić, że ten ogromny problem, cały ten syf, sami sobie stworzyliśmy.  Do tego nie trzeba było czynników zewnętrznych, nie wiadomo jakich katastrof. Sami mozolnie to stworzyliśmy.

 

Czyli pozostaje hasło: „Ratujmy, co się da?”

 

Naszym minimalnym obowiązkiem jest awans na Euro 2024 i budowa drużyny na przyszłość. Fernando Santos był jedynym trenerem w XXI wieku, który nie pozwolił zadebiutować żadnemu piłkarzowi. I to nie tylko jego wina.

 

Sądzi pan, że prezes Kulesza mógł wymusić na selekcjonerze pewne decyzje kadrowe, tak jak prezes Boniek wymusił na Adamie Nawałce zmianę kapitana?

 

Wszystko wraca do jednego słowa. „Siwy Bajerant”, jak określano Paula Sousę, który nas na końcu nabił w butelkę, wielokrotnie spotykał się z prezesem Bońkiem, wielokrotnie spotykał się z sekretarzem generalnym Maćkiem Sawickim i wielokrotnie spotykał się ze mną. Rozmawiał, dowiadywał się. Jeśli masz tak ważnego pracownika w firmie, to musisz z nim rozmawiać! Szczególnie, jeżeli masz do czynienia z obcokrajowcem. Wiele razy Boniek rozmawiał z Nawałką, ja też to robiłem, gdy mnie Boniek o pewne rzeczy prosił. Zawsze trzeba rozmawiać. Tym bardziej, że słowo trener nie pasuje do tego zawodu. To nie jest trener, tylko selekcjoner – zarządca grupą ludzi, a czasem pośrednio także ich rodzinami, żonami, dziewczynami i narzeczonymi. Dzisiaj piłka reprezentacyjna, to ogrom wątków. Podnieśliśmy wątek wydarzeń z Kataru. Co ma Santos do reprezentacji Polski z Kataru?

 

Teoretycznie nic.

 

Ale ten problem, to g… mu wypłynęło między rękami. I to dwukrotnie – w marcu, po wywiadzie Skorupskiego i teraz, po słowach Lewandowskiego. Niemal w przeddzień meczu z Albanią. Można powiedzieć, że Santos dostał ostatniego zakalca. Dodatkowo ktoś z PZPN-u puścił plotkę, że to nieprawda, że Robert Lewandowski zapłacił za kolację, na którą podczas mundialu zaprosił piłkarzy. A jakie to ma znaczenie po dziewięciu miesiącach?! Zrobiono to chyba tylko po to, żeby dolać fermentu. Reprezentujący Lewandowskiego Tomasz Zawiślak stanowczo to dementował, czyli Robert musiał się poczuć urażony.

 

Nieważne, czy te doniesienia były prawdą czy nie. Istotne jest to, że ktoś zasiał ferment. Kto logicznie myślący tak postępuje przed kluczowym meczem w eliminacjach? Czy słyszał pan, żeby ktoś z PZPN-u zdementował je? Ogłosił: „Absolutnie to nieprawda, co za bzdura”.

 

Faktycznie, nie było takiej reakcji.

 

Czyli komuś ten ferment był na rękę. W wigilię meczu z Albanią. Zawodnicy mówili pewnie: „Patrz, zaprosił nas, a nie zapłacił, co za wstyd”, Lewandowski się wkurzał, bo go oczerniono.

 

Dzień przed wigilią meczu w Tiranie prezes Kulesza opowiedział w RMF-ie, że na kolacjach PZPN-u wódka musi być, choć nikt nikogo nie zmusza do picia, a nawet są tacy, którzy nie piją. Ten fragment podbił internet, ale chyba nie taką otoczkę powinien mieć nowoczesny związek sportowy?

 

Nie ma słów do czegoś takiego, zostawmy to poza zawiasem, ale to wszystko składa się na całość wizerunku naszej piłki. Piłkarze to widzą, ludzie to widzą. Problem, który dzisiaj mamy jest wielowątkowy. Łatwo powiedzieć: „Zmienię trenera i będzie dobrze.” Nieprawda!

 

Dzisiaj Santos płaci za swoje grzechy, ogromne grzechy, ale płaci też najwyższą cenę za burdel, który był wokół niego i za brak pomocy ze strony związku. Powiedzmy to uczciwie – nikt mu nie pomógł! Nawet w pierwszym momencie, gdy był kompletowany sztab, jak długo trwało przeciąganie liny z dołożeniem Polaka, aż związek przystał na Grzegorza Mielcarskiego.

 

O czym my mówimy?! Skoro się z nim dogaduję, biorę go do roboty, Fernando Santos to jest mój wybór, ja go nie odziedziczyłem po poprzedniku, tak jak Sousę. I w tym momencie ja mu serca nie otwieram, nie robię wszystkiego, aby mu pomóc? Nie dogaduję wszystkiego z nim wcześniej? Później się okazuje, że prezes, który zatrudnił trenera, rzuca mu kłody pod nogi i to od samego początku. Powtarzam, nie chcę Santosa bronić, bo nie ma za co, przypominam tylko fakty.

Michał Białoński/Polsat Sport
Przejdź na Polsatsport.pl

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Przeczytaj koniecznie