Iwańczyk: Mistrz nr 6? To nie siła, to słabość
Legia na 10. miejscu w tabeli, broniący mistrzostwa Lech nawet nie na podium. Na poziomie nieprzewidywalności Ekstraklasa jest zjawiskowa, wręcz wyjątkowa na europejskim tle, ale szósty mistrz Polski w ostatniej dekadzie, jeśli zostanie nim np. Górnik, to raczej dowód na słabość, a nie siłę ligi, a dla zarządzających największymi polskimi markami ligowymi niemały prztyczek.

Nie żebym miał coś przeciwko Górnikowi, to lider rozgrywek, który absolutnie zasłużył na prowadzenie w tabeli niezależnie od tego, co nawywijał w niedzielnym meczu z Jagiellonią sędzia Bartosz Frankowski. Jednak ten sam Górnik w ostatnich latach wyżej szóstego miejsca nie podskoczył, nawet nie zawsze był pewien ligowego bytu, kadra zespołu była raczej konsekwencją pomysłowości dyrektora sportowego Łukasza Milika niż zasobów finansowych pozwalających sięgać po piłkarzy z wyższej półki. Trenerów także, bo i Jan Urban wykręcał wyniki ponad stan, tak jak teraz Michal Gasparik zapracował z zespołem na prowadzenie w tabeli mimo znaczących ograniczeń budżetowych. Ci, którzy jeszcze kilka tygodni temu obśmiewali scenariusze, w których zabrzanie kończą sezon jako mistrzowie, zastanawiają się teraz, czy aby nie materializuje się właśnie najrzadziej powielana predykcja, że najlepszą drużyną w kraju może być ktoś spoza eksportowo-pucharowej czwórki.
ZOBACZ TAKŻE: Oficjalnie! Grzegorz Krychowiak ogłosił zakończenie piłkarskiej kariery
Spójrzmy na ostatnią dekadę, mieliśmy aż pięciu różnych mistrzów – Legię (czterokrotnie, ale hossa już dawno się skończyła), Lecha (dwukrotnie), Piasta, Raków i Jagiellonię. Jeśli teraz po koronę sięgnie wspomniany Górnik czy Cracovia, będzie to mistrz nr 6. Co ciekawsze, na podium w tym czasie stanęło aż osiem zespołów (!), w sumie pół ligi, a jednego z wicemistrzów (Śląsk) oglądamy już na pierwszoligowych boiskach, Lechia z kolei zdążyła i spaść, i wrócić. Kibicom w to graj, im mniej przewidywalne rozgrywki, tym lepiej, ale nie ma drugiej takiej ligi w Europie wśród tych ponad 13. miejscem w rankingu klubowym UEFA, która miałaby tak mocno zdywersyfikowaną czołówkę. W Niemczech przy dominacji Bayernu tylko raz zdarzyło się, by kto inny (Bayer) wyrwał mistrzostwo. W Anglii, Francji, Hiszpanii, Holandii, Portugalii, Czechach, Grecji i Norwegii były po trzy zespoły wymieniające się koroną. We Włoszech i Turcji były to cztery zespoły, w Belgii – pięć, więc jest tylko jedna liga pośród czołowych, która tak często rozmieniała tytuł mistrzowski. Na pewno nie ma drugiej takiej, by na podium ekipy wymieniały się równie często jak w Polsce. Co znaczą mocne drużyny, które potwierdzają się rokrocznie na finiszu rozgrywek, wiedzą nawet ci z kiepskim zmysłem do biznesu. Tuzy lepiej planują, lepiej wydają, z rzadka konstruują budżet tak, by założyć w nim zdarzenia, które w przyrodzie jeszcze nie wystąpiły…
Możemy to nazywać jak chcemy, interpretować na dowolną modłę, uznawać, że każdy ma prawo walczyć o marzenia, ale taki obrót spraw, z jakim mamy do czynienia po 13. kolejce (to więcej niż 1/3 rozgrywek), że tylko Jagiellonia jest w pierwszej czwórce rozgrywek spośród czołowych ekip poprzedniego sezonu, to porażka wielkich polskich marek, za którymi stoją największe pieniądze. Jeśli przyjąć, że i Jagiellonia do budżetowych krezusów się nie zalicza, to 5. miejsce mistrzowskiego Lecha, 8. – Rakowa 10. – Legii, a więc finansowych gigantów nad Wisłą, nie jest problemem wyżej wspomnianych underdogów, jest dowodem na słabość wielkich, chyba jednak źle obranym kursie, choć w każdym z tych przypadków główny powód kryzysu leży gdzie indziej.
Obserwowałem w niedzielę mecz Legii z Lechem łypiąc przy okazji na reakcje najważniejszych menedżerów i działaczy związanych z oboma klubami. Żaden z prominentnych przedstawicieli warszawskiej i poznańskiej drużyny nie wyglądał na szczęśliwego ani z przebiegu polskiego El Clasico, ani z tego, jak generalnie wyglądają ich zespoły. Zwłaszcza w przypadku Legii ludzie o wyższym stopniu empatii mogą cierpieć razem z Dariuszem Mioduskim co i rusz chowającym twarz w dłoniach. Mniejsza o wnioski, o których można było usłyszeć zaraz po końcowym gwizdku, ale do decydentów z Łazienkowskiej chyba powoli dociera, że to kolejny sezon, który można spisać na straty. Przy znów rekordowych nakładach tak w warstwie transferowej jak i płacowej, bo mowa tu nie tylko o całym zastępie nowych piłkarzy, ale także o Fredim Bobiciu, który procesy piłkarskiej w Legii nadzoruje i za darmo nie pracuje. A co oznacza kolejny brak mistrzostwa, jeśli rzeczywiście w Warszawie go nie uświadczą? Ano pewnie kolejną rewolucję, kolejną wymianę kadr, kolejnego trenera zagranicznego i… brak miejsca dla młodych polskich piłkarzy, bo przecież znów będzie można powiedzieć, że tytuł jest najważniejszy, a młodzi Polacy są większym ryzykiem niż atutem. Ale to już temat na zupełnie inną historię.
Przejdź na Polsatsport.pl