Euro 2020. Mecze otwarcia to nie jest polska specjalność

Piłka nożna
Euro 2020. Mecze otwarcia to nie jest polska specjalność
Fot. Cyfrasport
Niemal wszyscy poprzednicy Paulo Sousy nie mieli szczęścia do meczów otwarcia podczas wielkich turniejów

Dwa zwycięstwa, cztery remisy, pięć porażek, tak wygląda bilans naszej reprezentacji w meczach otwarcia na wielkich imprezach. W sześciu z nich w ogóle nie strzeliliśmy bramki. Nie dawaliśmy rady drużynom, które trudno było uznać za potęgi, jak Maroko, Korea Południowa, Ekwador czy Senegal.

14 czerwca reprezentacja Polski zaczyna swoją przygodę na Euro. Rywalem będą notowani na 34. miejscu rankingu FIFA Słowacy. My w tym samym rankingu jesteśmy na 19. miejscu. Jesteśmy faworytami, ale mamy się czego bać. Raz, że kadra pod wodzą nowego trenera Paulo Sousy wygrała tylko z Andorą (3:0), dwa, że ostatnie mecze towarzyskie (1:1 z Rosją, 2:2 z Islandią) nie były udaną próbą. Kilkanaście minut dobrego grania w jednym i drugim spotkaniu to za mało. Dwa - historia pokazuje, że mecze otwarcia na wielkich imprezach to nie jest polska specjalność.

 

Pokręcone losy bohaterów pierwszej premiery

 

Pierwsze finały mistrzostw świata w 1938 roku z udziałem Polaków zakończyły się dla nas po jednym meczu. Inna sprawa, że okazał się on wyjątkowy i przeszedł do historii, bo napędziliśmy stracha Brazylijczykom. Spotkanie było pojedynkiem wielkich snajperów: Leonidasa i naszego Ernesta Wilimowskiego. Brazylijczyk strzelił trzy bramki, Polak cztery. Na dokładkę sędzia podyktował karnego po faulu na nim, a Fryderyk Scherfke strzelił pierwszego, historycznego gola dla Biało-Czerwonych na mundialu.

 

ZOBACZ TAKŻE: Kadra zmieniła hotel przed meczem ze Słowacją

 

Historia naszych bohaterów z tamtego meczu to materiał na dobry film. Scherfke w trakcie wojny grał w Niemczech, wykorzystywał też swoje kontakty, by ratować kolegów z boiska z niewoli bądź przed wywózką na roboty przymusowe. W końcu zainteresowało się nim Gestapo, został wcielony do Wehrmachtu i trafił na front. Po wojnie osiadł w Berlinie Zachodnim.

 

Jeszcze bardziej pokręcone były losy Wilimowskiego, którego rekord strzelecki z 1938 roku przetrwał aż do 1994 roku, czyli 56 lat. Oleg Salenko na mundialu w Stanach zdobył pięć goli w meczu Rosji z Kamerunem. To był czas, gdy w Polsce znowu można było mówić o Wilimowskim, bo w czasach komuny był uznawany za zdrajcę, który zostawił kraj i grał dla Trzeciej Rzeszy. Po wojnie nigdy już nie przyjechał do Polski, na jego pogrzebie nie było przedstawicieli PZPN. Długo nikt nie brał poprawki na to, że wielu górnoślązaków przeżywało podobne perypetie, co urodzony w Cesarstwie Niemieckim Ernst Otto Pradella.

 

Wielkie otwarcie Orłów. Za czymś takim tęsknimy

 

Także drugi mecz inauguracyjny Polaków, w 1974 roku, czyli w erze wielkiego trenera Kazimierza Górskiego można uznać za wyjątkowy. Przede wszystkim, dlatego że wygrany. 3:2 z Argentyną to było coś. Tego nikt się nie spodziewał. Mecz był fenomenalny, a skazywana na porażkę drużyna rozdawała karty, zapewniając sobie awans do następnej fazy turnieju. Następny mecz mieliśmy grać z Haiti, z którym zwyczajnie nie mogliśmy stracić punktów.

 

W zasadzie to od 1974 czekamy na kolejne, równie efektowne otwarcie. Pięć lat wygraliśmy 1:0 premierę z Irlandią Północną na Euro 2016, ale przy całym szacunku dla ekipy trenera Adama Nawałki, to nie było to samo, co 3:2 z Argentyną sprzed 47 lat. Inna sprawa, że dziś marzy nam się choćby takie skromne 1:0. Byle dopisać 3 punkty i zyskać spokój przed meczami z Hiszpanią i Szwecją.

 

Zresztą zawsze może być gorzej, czy wręcz fatalnie. Pięć razy inaugurację przegraliśmy (m.in. na ostatnim mundialu 2018 w Rosji: 1:2 z Senegalem). Nawet wtedy, gdy polska piłka była wyżej notowana niż obecnie radziliśmy sobie średnio. Wystarczy wspomnieć 0:0 z Niemcami w 1978 po meczu nazwanym partią szachów (wtedy według zapowiedzi selekcjonera Jacka Gmocha jechaliśmy po złoto), ale i też 0:0 z Włochami w 1982 roku w mundialu zakończonym trzecim miejscem.

 

Tak Słowacy zlali nas w meczu o stawkę

 

Nasze dotychczasowe mecze ze Słowakami też nie nastrajają optymistycznie. Wygraliśmy tylko trzy z ośmiu, a tylko jeden z czterech o stawkę. Pierwszy raz ze Słowakami był jak marzenie, bo rozbiliśmy ich aż 5:0 w Zabrzu, w eliminacjach do mistrzostw Europy w 1996. Rozgrywane pięć miesięcy później spotkanie rewanżowe było jednym z większych skandali w historii polskiej piłki.

 

Mecz otworzyliśmy golem Andrzeja Juskowiaka, ale to były miłe złego początki. Słowacy bardzo chcieli się zrewanżować za 0:5. Wyrównali do przerwy, a w ostatnich 30 minutach tak nas zlali, że nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Murawa była nasiąknięta, piłka odbijała się w nietypowy sposób, ale gospodarze też mieli z tym problem.

 

Nasze nieszczęście zaczęło się od czerwonej kartki Romana Koseckiego, który schodząc w 63. minucie z boiska, nie tylko się ociągał, ale i zdjął koszulkę. Arbiter pokazał mu czerwoną kartkę. Kosecki demonstracyjnie ułożył koszulkę na linii bocznej. Potem straciliśmy trzy gole i kolejnego zawodnika, bo czerwoną kartkę za dyskusję z sędzią dostał Piotr Świerczewski. Trener Henryk Apostel już na konferencji wspomniał o dymisji, przygodę zakończył po kolejnym meczu.

 

Smutny mecz z samobójem

 

Ostatni eliminacyjny mecz ze Słowakami, 12 lat temu, też przegraliśmy. To był bardzo smutny wieczór na Stadionie Śląskim. Na trybunach kilka tysięcy ludzi, bo kibice chcieli wyrazić swój sprzeciw dla zarządzanego przez Grzegorza Latę związku. A na boisku śnieg i ciąg dalszy eksperymentu Stefana Majewskiego, który przejął kadrę na krótko po dymisji Leo Beenhakkera. Awans na mundial w RPA w 2010 już dawno nam odjechał, ale to 0:1 ze Słowakami po samobójczej bramce Seweryna Gancarczyka było doprawdy przygnębiające. Wtedy Słowacy świętowali awans, a Gancarczyk przepraszał za to, że się poślizgnął przy próbie wybicia piłki.

 

Jeśli w poniedziałek mamy poprawić bilans meczów otwarcia, a także tych ze Słowakami, to musimy zagrać inaczej niż we wszystkich dotychczasowych spotkaniach pod wodzą Paulo Sousy. Musimy być czujni w obronie, bo gdyby nie brać pod uwagę meczu z Andorą, to z tymi bardziej klasowymi rywalami tracimy średnio dwa gole na spotkanie, a to zdecydowanie za dużo.

 

Tragiczna śmierć gwiazdy

 

W pierwszych meczach ze Słowakami musieliśmy uważać na Petra Dubovskiego. On był największą gwiazdą tamtejszego futbolu w latach 90-tych, trafił nawet do Realu Madryt. Nam strzelił gola we wspominanym przez nas meczu, który zakończył się skandalem. Dubovsky zginął tragicznie w wieku 28 lat. Spadł ze skały w trakcie pobytu na Tajlandii. Próbował się dobrze ustawić do zdjęcia nad malowniczym wodospadem i wtedy się poślizgnął i spadł z wysokości 20 metrów, uderzając głową o kamienie. Dubovsky doznał licznych obrażeń, a pomoc, ze względu na utrudniony teren, przyszła za późno. Zmarł w szpitalu.

 

Teraz Słowacy może nie mają gwiazdy tego formatu, ale z pewnością należy do nich podejść z respektem. O jakości ich gry decydują ofensywne wejścia prawego obrońcy Petra Pekarika, ostatnie podania Marka Hamsika, czy też powietrzne pojedynki Juraja Kucki. Słowacy mają mocne trio pomocników, większość ataków przeprowadzają środkiem pola, ale potrafią zaskoczyć akcjami prawą flanką. Ich groźną bronią są strzały zza szesnastki. Trzymajmy się jednak tego, co powiedział Zbigniew Boniek: my mamy lepszy zespół.

 

Bilans meczów ze Słowakami:

8 spotkań: 3 zwycięstwa – 1 remis – 4 porażki, bramki: 13:12

Bilans meczów otwarcia na wielkich imprezach

11 spotkań: 2 zwycięstwa – 4 remisy – 5 porażek, bramki: 11:17.

Dariusz Ostafiński, Polsat Sport
Przejdź na Polsatsport.pl

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Przeczytaj koniecznie