Kowalski: Gdyby to kadra Nawałki wygrała w takim stylu w Wiedniu, byłaby euforia

Piłka nożna

Piłka nożna jest grą paradoksów. Kiedy w 2012 roku dostaliśmy łomot na własnym Euro, tłumy ludzi na Placu Defilad w Warszawie wiwatowały, dziękując drużynie Franciszka Smudy i śpiewając: „Nic się nie stało, Polacy nic się nie stało”. Dziś po zwycięstwie w Wiedniu lament, bo co prawda wygraliśmy, ale po słabej grze, fartownie.

Daleki jestem od potępiania kogokolwiek za wyrażanie uczuć po meczu. Nasze wrażenia to nasza indywidualna sprawa, nie znoszę pouczających, jak mamy reagować, co myśleć, z czego się cieszyć, a czym smucić. Tych wszystkich banałów o tym, jak nie wolno pompować balonika przed meczem, albo rozdzierać szat po nim. Emocje, w jakie popadamy wynikają z naszej wrażliwości. Inna jest ona we Włoszech, gdzie jakiś starszy facet w telewizji wpada w trans po kolejnym golu Piątka, inna w Niemczech, krajach skandynawskich, inna w Polsce. To ubolewanie po wygranej na wyjeździe z teoretycznie naszym największym rywalem w grupie, zwycięstwie nad zespołem, który generalnie u siebie nie przegrywa, uważam za przesadę. Pewnie istotna jest tu także negatywna otoczka wokół obecnego selekcjonera, na którą zapracował jesienią. Trudno oprzeć się wrażeniu, że taki mecz byłby bardziej akceptowalny dla opinii publicznej, gdyby za sterami wciąż stał jego poprzednik. 

 

Mecz w Wiedniu nie należał do takich, który mógłby podobać się jakiemuś koneserowi zupełnie nie związanemu z żadną ze stron. Dużo było kopaniny, Polacy zwłaszcza w pierwszej połowie grali słabo, momentami tak, że zęby bolały. Austriacy trochę lepiej. Mizeria. W końcu wszedł Krzysztof Piątek, trzy razy był przy piłce i trzy razy mieliśmy okazję na gola. Jedną gracz Milanu wykorzystał, wygraliśmy. 

 

Ile w tym wszystkim było przypadku, ile racjonalnego działania trenera Jerzego Brzęczka, czyli tzw. coachingu, można się zastanawiać i analizować. Z pewnością zmiana w przerwie, gdzie za Arkadiusza Milika wpuścił na skrzydło Przemysława Frankowskiego, była bardzo dobra. Milik był za mało agresywny, brakowało aktywności, jak już był przy piłce to szybko ją tracił, zagrał dużo słabiej niż ostatnio w Napoli (trener tłumaczył go przeziębieniem).

 

Wejście Piątka zostało wymuszone kontuzją Piotra Zielińskiego, ale chyba można zakładać, że selekcjoner i tak by po niego sięgnął. Generalnie jednak to skrzydła ożywiły naszą grę i chyba nie ma już wątpliwości, że w tej kwestii nie ma co gmerać. Piotr Zieliński jako lewy pomocnik starał się wiązać grę, naprawdę prezentował się przyzwoicie, ale kiedy naturalnie schodził do środka, dokładnie tak jak robi we włoskim klubie, to nikt nie wspierał lewego skrzydła od tyłu. Ustawiany tam prawonożny Bartosz Bereszyński ma zbyt wiele deficytów w grze lewą noga, których raczej nie przeskoczy, aby dawać wiele w ofensywie. I robił się problem, po lewej stronie nie mieliśmy nikogo.

 

Mimo bardzo przeciętnego meczu, można wyróżnić kilku zawodników. Robert Lewandowski jest klasą samą w sobie i nawet jeśli nie będzie strzelał goli w kadrze, to w takiej formie, w jaką zaprezentował w Wiedniu, wciąż od niego należy rozpoczynać ustalanie składu. Kamil Grosicki to chyba najszybszy trzydziestolatek w historii reprezentacji Polski. Zasuwał za dwóch i wreszcie nie zmęczył się po godzinie, o Zielińskim wspominałem, dobrą zmianę dał Frankowski, Piątek – wiadomo. Najlepszy mecz w reprezentacji rozegrał Jan Bednarek, przyzwoicie prezentował się Kamil Glik. Choć notę defensywy ewidentnie obniża klops, który popełniła tuż przed końcem meczu, dopuszczając Marco Janko do strzału głową z kilku metrów. Gdyby nie fakt, że doświadczony Austriak zachował się gorzej niż przeciętny adept Szkolnego Klubu Sportowego, nie zdobylibyśmy trzech punktów. Czyli jeden koszmarny błąd w meczu wciąż tradycyjnie nasza obrona popełnia.

 

Pięta achillesową w Wiedniu i chyba naszym największym problemem był środek pomocy. I Mateusz Klich i Grzegorz Krychowiak grali za wolno, sporo mieli strat, niecelnych podań, nie potrafili regulować tempa gry, a co najgorsze brakowało między nimi odpowiedniej komunikacji. Powrót do dawnej dyspozycji Krychowiaka jest kluczem do lepszej gry całej drużyny. Wydaje się, że w końcu musi on znów zaskoczyć, choć z drugiej strony, ile można czekać?

 

Warto też zwrócić uwagę, jak po zwycięskim golu cieszyli się podopieczni Jerzego Brzęczka. To była euforia, wpadali na siebie wszyscy, także ci z ławki rezerwowych. Ewidentnie było widać team spirit, coś tam się tli. 

 

Dobry początek w grupie, która słusznie uchodzi za jedną z najsłabszych, został zrobiony. Teraz trzeba tę drużynę zgrać, dopracować. Na pewno nie powinno się radykalnie zmieniać składu na mecz z Łotwą. Nie ma oczywiście sensu z takim rywalem u siebie znów grać na dwóch defensywnych pomocników. Trzeba zrobić miejsce w środku dla Zielińskiego (za Klicha), Piątek dostanie od początku szansę obok Lewandowskiego, zagra też Frankowski. I tyle. W zupełności powinno wystarczyć na przekonywujące zwycięstwo nad Łotwą.
 
Cezary Kowalski, Polsat Sport
Przejdź na Polsatsport.pl

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Przeczytaj koniecznie