"Bitwa warszawska" na PGE Narodowym. Co wydarzyło się w finale Fortuna Pucharu Polski?

Piłka nożna
"Bitwa warszawska" na PGE Narodowym. Co wydarzyło się w finale Fortuna Pucharu Polski?
fot. PAP
W finale Fortuna Pucharu Polski nie brakowało przepychanek i scysji

Za nami finał kolejnej edycji Fortuna Pucharu Polski, po którym ponownie najgłośniej było niekoniecznie o aspektach czysto sportowych, lecz tych dookoła, czyli tzw. otoczki. Paradoksem jest fakt, że tym razem w zamieszkach, przepychankach, wyzwiskach i bójkach (i to kilku!) brali udział nie kibice, lecz... piłkarze i sztaby Legii Warszawa oraz Rakowa Częstochowa.

Gdyby ktoś powiedział przed pierwszym gwizdkiem, że w trakcie meczu i długo po jego zakończeniu będzie mówić się o przepychankach i rękoczynach, z dużą dozą prawdopodobieństwa większość pomyślałaby o wybrykach kibiców. Tymczasem ci (poza drobnymi wyjątkami, co jest akurat nieuniknione przy tak dużej imprezie) zachowywali się wręcz wzorowo - w porównaniu z głównymi bohaterami meczu. Ba, nawet odpalane race przebiegły w spokojnej atmosferze, a sympatycy obu ekip niekoniecznie obrażali się przez ponad 120 minut rywalizacji, bardziej skupiając się na dopingu swoich ulubieńców.

 

ZOBACZ TAKŻE: Marian Kmita: Karol III a finał Pucharu Polski

 

Co innego sami zawodnicy. W powietrzu już od pierwszych minut dało wyczuć się elektryczne napięcie. Wystarczyła niewielka iskierka, aby wzniecić ogień. Wydarzenia boiskowe w postaci szybkiej czerwonej kartki były właśnie taką iskierką - późniejszym pretekstem do wszelakich przepychanek.

Pandemonium

Zawodnikom, trenerom, sztabom szkoleniowym - dosłownie wszystkim puszczały nerwy. Prowokacji i przepychanek było bez liku. Jeden z członków sztabu Legii chciał nawet w trakcie pierwszej połowy zaprosić swojego vis-a-vis z Rakowa na tzw. solówkę. Ochrona musiała tłumić jego zapędy.

 

Na palcach jednej ręki można policzyć osoby, które zachowywały stoicki spokój i próbowały tonować napiętą atmosferę. Niewątpliwie jednym z nich był Bartosz Kapustka, który zarówno w trakcie meczu, jak i po jego zakończeniu pacyfikował pozostałych.

 

- Zupełnie niepotrzebne są takie sytuacje. Skaczemy jak koguty. Podszedłem do ławki Rakowa nie po to, aby prowokować, tylko uspokoić sytuację - skwitował w przerwie.

 

Im bliżej końca tego meczu, tym robiło się gęściej. Jeszcze przed rozstrzygnięciem triumfatora można było przewidzieć, że będziemy świadkami "dogrywki". I tak było.

 

Tuż po rzutach karnych niemal cała Legia podbiegła blisko ekipy Rakowa. Antybohaterem został Filip Mladenović, któremu pomyliły się sporty i zaczął uderzać nadbiegających adwersarzy, którzy czuli się sprowokowani przez Serba. Yuri Ribeiro chwilę później bez pardonu wpadł intencjonalnie na Jeana Carlosa, a Ivi Lopez szukał czegoś w oku innego z piłkarzy Legii. Zawinili wszyscy - bez podziału na przynależność klubową.

 

A to, co wydarzyło się kilkadziesiąt minut po meczu - w tunelu przy szatniach, to już samowolka zawodników, którzy chcieli bez udziału publiczności i arbitrów "rozegrać kolejny mecz". I znowu pojawił się Mladenović, który wdarł się w pyskówkę z ludźmi z Rakowa. A potem gigantyczna przepychanka. Jej fragment udało się uwiecznić na kamerze.

 

Przykre jest, że ci sami zawodnicy, którzy chwilę wcześniej przytulali swoje dzieci oraz partnerki, wcielając się w rolę opiekuńczych mężczyzn, chcieli bić się na pięści i używać inwektyw.

 

- Gratuluję Legii, była lepsza, ale wygrywać też trzeba umieć z klasą - mówił po meczu piłkarz Rakowa, Bartosz Nowak.

 

Ciężko jest cokolwiek powiedzieć o tym wydarzeniu w kontekście sportowym, bo był to mecz na słabym poziomie. Złośliwi mówią, że gdyby nie zamieszki, byłby to finał do zapomnienia, a tak to jest o czym opowiadać. Marne pocieszenie...

 

Krystian Natoński/Polsat Sport
Przejdź na Polsatsport.pl

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Przeczytaj koniecznie