MB Boxing Night: „Rocky” w Spodku
Czy Robert Parzęczewski będzie zawodowym mistrzem świata? To pytanie ma rację bytu, bo 25-letni Polak nokautuje jednego rywala po drugim. W katowickim Spodku tak właśnie pokonał byłego czempiona interim wagi średniej, Rosjanina Dmitrija Czudinowa.
I nie ma większego znaczenia, że walka odbyła się w limicie superśredniej, a Czudinow chyba najlepsze lata ma za sobą. I jeśli przed tym pojedynkiem Rosjanin mógł jeszcze marzyć o wielkich podbojach na zawodowych ringach, to Parzęczewski chyba go z nich wyleczył.
Parzęczewski z pewnością nie jest bokserską wydmuszką. W pewnym sensie jest człowiekiem znikąd, bez wielkiej kariery amatorskiej, który teraz krok po kroku wspina się na szczyty tej dyscypliny. Nie wiem, czy zostanie mistrzem świata, ale na razie stawia odważne i mądre kroki na tej drodze.
Zmiana kategorii półciężkiej, gdzie był już bardzo wysoko w światowych rankingach na superśrednią, to też bardzo dobry pomysł. Parzęczewski nic nie stracił na szybkości, co więcej odniosłem wrażenie, że zyskał, a siła jego ciosów powinna robić jeszcze większe wrażenie na jego rywalach. I już robi.
Dmitrij Czudinow w najgorszych snach nie liczył, że czeka go takie lanie. Szybkie i bolesne, w drugiej rundzie było po wszystkim. Padał jak rażony prądem. Nie miał w tej konfrontacji najmniejszych szans. A przecież ma za sobą bogatą karierę amatorską, tytuł mistrzowski na zawodowym ringu i walki z czołowymi zawodnikami. Walka z młodym Polakiem miała mu pomóc się odbudować i wrócić do wielkiej gry, ale porażka przez nokaut przekreśla z kretesem te plany.
Nie tylko dla Czudinowa był to ostatni taniec (tak zatytułowana została gala zorganizowana przez MB Promotions i Mateusza Borka.
Patryk Szymański oficjalnie potwierdził, jeszcze w ringu po zakończeniu walki z Robertem Talarkiem, że to już naprawdę koniec i postanowił zawiesić rękawice na kołku.
Ten pojedynek miał filmowy scenariusz. To był taki polski „Rocky” kręcony w katowickim „Spodku”. Nie pamiętam na naszych ringach walki w których pięściarze w niespełna pięć rund padaliby na deski dziesięć razy !!! Wydaje się to nieprawdopodobne, ale tak było i nie działo się to na planie filmowym. W pierwszym starciu dwukrotnie padał twardy górnik, Robert Talarek. W drugim najpierw leżał Szymański, a za chwilę, znów dwa razy Talarek. Od tego momentu przestałem liczyć, wydarzenia w ringu chyba wszystkim wymknęły się spod chłodnej analizy.
Przypomniał mi się od razu niesamowity pojedynek z 1980 roku, który miał miejsce w Salgotarjanie, podczas meczu Węgry – Polska. To co wyprawiali wtedy nasz młody król nokautu Mirosław Kuźma i jeszcze młodszy Sandor Hranek nie mieściło się w głowie. Jak w westernie padał raz jeden, raz drugi. Ostatecznie przed czasem wygrał Hranek.
Do wielkiej wojny Andrzeja Gołoty z Riddickiem Bowe w Atlantic City nie będę wracał, bo to były szczyty zawodowego boksu, ale proszę mi wierzyć, że poziom emocji w Spodku był podobny. Po drugiej rundzie wygrana Talarka graniczyła z cudem, lecz raz jeszcze okazało się jak ogromne znaczenie w takich bojach ma serce do walki i odporność na ciosy. Można padać, wstawać i zwyciężać, tak jak Talarek.
I jeszcze o jednej walce trzeba koniecznie napisać kilka słów. Mariusz Wach został pokonany przed czasem po raz pierwszy w Polsce. Wcześniej przerywano walkę z jego udziałem z powodu kontuzji: najpierw z Aleksandrem Powietkinem, ostatnio z Jarrellem Millerem. A w sobotni, późny wieczór dokonał tego dwumetrowy olbrzym z Demokratycznej Republiki Konga, 25 letni Martin Bakole. Sędzia ringowy Robert Gortat zatrzymał walkę w ósmej rundzie i trudno mieć za to do niego pretensję. Bakole był lepszy, prowadził wyraźnie, a w ringu pachniało nokautem, więc wkroczył do akcji.
Mariusz Wach ze łzami w oczach powie później, że musi się zastanowić na swoją dalszą karierą.
„Ostatni taniec” w Spodku już za nami. Warto było tam być, obejrzeć, przeżyć emocje, które pozostaną we wspomnieniach.
Przejdź na Polsatsport.pl
Komentarze