Retro finał Ligi Europy, czyli powrót do futbolu, którego już nie ma
Eintracht Frankfurt wygrał Ligę Europy, pokonując Glasgow Rangers w rzutach karnych i zdobywając swoje pierwsze międzynarodowe trofeum od 42 lat. Mecz w Sevillii różnił się od wielu innych finałów tych rozgrywek faktem, że nie brały w nim udziału europejskie potęgi. Jedenasty zespół niemieckiej Bundesligi pokonał drugi, uważanej za co najwyżej średnią, ligi szkockiej. Wbrew pozorom to był ogromny atut tzw. produktu.
Oto bowiem nie mierzyły się ze sobą jakieś spady z Ligi Mistrzów, czy też drużyny mające wielkie ambicje i możliwości, traktujące rozgrywki jako puchar pocieszenia. Ale prawdziwi wojownicy, którzy wspięli się na swoje wyżyny dochodząc aż tak wysoko, eliminując po drodze wielkich, prawdziwych potentatów. Dla Eintrachtu i przede wszystkim Rangers, którzy przecież dekadę wstecz właściwie przestali istnieć i po bankructwie zaczynali od czwartej ligi, awans do finału Ligi Europy był jak przebicie szklanego sufitu.
Owszem, Rangers, to jest firma, ale po jakich zakrętach i jak dawno nie będąca w grze o coś wielkiego (ostatni finał Ligi Europy w 2008 roku, wygrana w finale Pucharu Zdobywców Pucharów w 1972). Eintracht wygrał Puchar UEFA też w zamierzchłych czasach, bo w 1980 roku.
Efekt rozgrywek międzynarodowych sezonu 2021/22 przerósł w obu przypadkach wszelkie oczekiwania. Była to dla nich kampania, o której będzie się tam mówić przez kolejne dziesięciolecia.
Jak przedstawiali finał brytyjscy dziennikarze, to wydarzenie było kapitalne dla „euro nostalgistów”. W rolach głównych mieliśmy przecież znane, ale nieco zakurzone drużyny, a samo wydarzenie miało miejsce na mającym swoja duszę, ale bardzo już archaicznym w skali europejskiej stadionie Sanchez Pizjuan. Strome ciasne trybuny, wąskie przejścia, zatłoczone toalety, sypiący się w wielu miejscach tynk. Urok jednak niepowtarzalny. Do stolicy Andaluzji ściągnęło ponad sto tysięcy kibiców, z obu stron, z których tylko niewielki procent zmieścił się na trybunach. Doping był żarliwy, wręcz fanatyczny, co też spowodowało pewną podróż w czasie do przeszłości. Bo przecież kibic tych czołowych drużyn europejskich w obecnej dekadzie to już z grubsza znacznie inny typ. Bardziej piknikowy niż rozwrzeszczany. Na pewno nie tak namiętny jak ten Eintrachtu czy Rangers.
Nie obyło się bez rac, flar, dymów, burd i starć między Szkotami i Niemcami, co też odnotowują hiszpańskie media i również jest raczej charakterystyczne dla rywalizacji europejskiej w dawnych latach.
Sama gra też momentami starała się jakby dopasować do tej atmosfery retro. Dawne finały bardzo często pełne były wielkiego niepokoju, walki, swego rodzaju piłkarskiego brudu niż finezji, polotu, blasku. Choć cel oczywiście zawsze jest i był taki sam: chwała. A żeby osiągnąć chwałę potrzeba bohatera. A nawet dwóch.
Kolumbijczyk Rafael Borre, który gole strzelał w ćwierćfinale, półfinale i w finale dał gola na 1:1. A podczas serii rzutów karnych podszedł do tego decydującego i znów się nie pomylił.
Przerósł go jednak Kevin Trapp. Niemiecki bramkarz w ostatniej minucie dogrywki odbił jakimś cudem strzał Ryna Kenta. Anglik strzelał z sześciu metrów do pustej już wydawało się bramki, ale spóźniony początkowo Trapp rozłożył się jak jaszczurka i piłka odbiła się od jego wyciągniętej nogi. To dla 31-latka była nagroda za tysiące godzin spędzonych na treningach, szlifowanie refleksu, czasu reakcji i ustawiania ciała do interwencji pod odpowiednim kątem.
I odpowiedź na upokorzenia, które kilka lat temu musiał znosić będąc bramkarzem Paris Saint Germain. To przecież on stał miedzy słupkami pamiętnego meczu rewanżowego z Barceloną w Lidze Mistrzów, kiedy wystarczyło nie roztrwonić przewagi z pierwszego meczu (4:0). A jednak Trapp puścił wtedy aż sześć goli i zyskał łatkę bramkarza, który nie pasuje do wielkiej piłki.
W środową, gorącą noc w Sevilli zdefiniował swoja karierę już w inny sposób i pewnie na całe życie. Czyż futbol nie jest piękny?
Przejdź na Polsatsport.pl